Dzień Dziesiąty.
Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.
1. IV. 2007 Wielka Sobota 18:15
Jamniki, Gospodarstwo Agroturystyczne
Pierwszy raz podczas wyprawy pogoda sobie ze mnie zadrwiła. Pomyślałem, że to może przez to, że zostanę w jednym miejscu kilka nocy. W środę rano, gdy obudziłem się u sióstr i miałem w planie zostać tam na kolejną noc, padał deszcz, wiał wiatr i było bardzo nieprzyjemnie. Ale tego dnia mógłby nawet grad ze śniegiem lecieć, i tak na ten dzień przewidziane było muzeum. A dzisiaj chciałem sobie pochodzić po bagnach, pozwiedzać, twarz do słońca wystawić, prognozy przecież były całkiem całkiem, chociaż codziennie się coraz bardziej w radiu z nich wycofywali. Zaczęło się nawet nieźle: ostre słońce, prawie zerowy wiatr. Marzenie. Okulary na nos i wio szlakiem. Zdążyłem dojść nad jezioro Moszne, zrobić kilka zdjęć i się popsuło. No i czemu to tak? Przetestowałem za to swoje kalosze – wynik testu pozytywny.
Zszedłem ze szlaku w stronę jeziora, brodząc przez spleję, (niesamowite wrażenie, jakbym chodził po czyimś łóżku), i nagle zobaczyłem tuż pod powierzchnią wody kulki, które w moim wysoce naukowym osądzie nie mogły być niczym innym, jak tylko jajami żółwia błotnego, który jak wiadomo przebywa na tych terenach. Zrobiłem zdjęcie, poczułem żal i wyrzuty sumienia, gdy przez nieuwagę jedno czy dwa rozdeptałem... I wreszcie zażyczyłem poczuć je w dłoni. W końcu to nie byle jakie znalezisko. Jajo żółwia błotnego rozjeżdżało się nieco w palcach i miało dość znajomą strukturę. Dotarło do mnie, że najwyraźniej trzymam w dłoni przedstawiciela sarniego nawozu. Ech, życie.
Pogoda się zepsuła, zacząłem marznąć w nogi, zrobiło się mroczno. Podwójnie, bo mijałem torfianki,
doły pozostałe po wydobyciu
torfu, zalane wodą o kolorze smoły w bezksiężycową noc. Szło się kładką, co sprawiało dziwaczne wrażenie: chodnik przez las. Ale wystarczyło dotknąć stopą „gruntu”, by zrozumieć, że swobodnie mógłby się tu poruszać tylko łoś. A tego niestety nie zobaczyłem, choć piszą, że jest tu liczny, a ja zachowywałem się bezszelestnie. No ale to pewnie tak, jakbym się przeszedł kawałkiem Ścieżki nad Reglami i klął, że nie widziałem kozic. Nie, nie narzekam, urzeka mnie ten świat bagienny. A kalosze okazały się w jednym miejscu nieodzowne, bo kilka metrów kładki było podtopione i przemoczyłbym buty ze szczętem. Udało mi się też kilka świetnych ujęć ładnej żabki, choć nie było to specjalnie trudne, bo zwierz był prawie zamarznięty i można by było przy nim tańczyć i ognie palić – nawet by nie drgnął.
Ścieżka przyrodnicza „Dąb Dominik” była przewidziana jako jedyna atrakcja dnia. Nie ubiegła jednak nawet jego połowa, gdy wyszedłem z lasu do Jamników :-), o sto metrów od mojej kwatery. Tymczasem zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie i było mi już porządnie zimno. Co tu robić? Nie chciałem leniuchować, chciałem ruszać nogami, oglądać rzeczy, których jeszcze nie oglądałem. Ale z drugiej strony ten ziąb, mrok... Wyjściem okazało się muzeum PPN. To znaczy okazałoby się, gdyby było czynne. W oczekiwaniu na dobry pomysł słuchałem w Trójce rozważań Kłoczowskiego na temat wiary i niewiary. Wzmacniały mnie jego słowa. A pomysł w końcu się pojawił: wieża widokowa przy Durnym Bagnie. Niedaleko od miejsca, gdzie nocowałem (ss. Nazaretanki), krótka wycieczka, przechadzka właściwie, tam i z powrotem. Zgłodniałem już dość mocno, więc wziąłem sprzynt obiadowy, wylazłem na wieżę (ach, te wieże) i tam uwarzyłem ciorbę, podziwiając – naprawdę podziwiając – potężne torfowisko wysokie, wyraźnie wypukłe. Był to oczywiście relaks, choć wedle innych kryteriów cierpiałem tam jak Szymon Słupnik, bo wiał lodowaty wiatr, a ja, poubierany na siedem warstw (ale na nogach tylko jedna, i to cienka, i pewnie dlatego teraz pociągam nosem), osłaniałem zgrabiałymi dłońmi palnik, bo się woda nie chciała zagotować. Potem – na przekór wszystkiemu – zrobiłem sobie jeszcze słodką i mocną herbatę i zacząłem czytać „Punkt widzenia” Przemka Paruszewskiego.
I było mi naprawdę, naprawdę bardzo dobrze. Mimo, że do samochodu szedłem jak wstawiony – cały zdrętwiałem i lekko zgłupłem (tak, zgłupłem) od tego zimna.
A na kwaterze – drzemka.
Prawidłowo.

Pogoda się zepsuła, zacząłem marznąć w nogi, zrobiło się mroczno. Podwójnie, bo mijałem torfianki,



Ścieżka przyrodnicza „Dąb Dominik” była przewidziana jako jedyna atrakcja dnia. Nie ubiegła jednak nawet jego połowa, gdy wyszedłem z lasu do Jamników :-), o sto metrów od mojej kwatery. Tymczasem zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie i było mi już porządnie zimno. Co tu robić? Nie chciałem leniuchować, chciałem ruszać nogami, oglądać rzeczy, których jeszcze nie oglądałem. Ale z drugiej strony ten ziąb, mrok... Wyjściem okazało się muzeum PPN. To znaczy okazałoby się, gdyby było czynne. W oczekiwaniu na dobry pomysł słuchałem w Trójce rozważań Kłoczowskiego na temat wiary i niewiary. Wzmacniały mnie jego słowa. A pomysł w końcu się pojawił: wieża widokowa przy Durnym Bagnie. Niedaleko od miejsca, gdzie nocowałem (ss. Nazaretanki), krótka wycieczka, przechadzka właściwie, tam i z powrotem. Zgłodniałem już dość mocno, więc wziąłem sprzynt obiadowy, wylazłem na wieżę (ach, te wieże) i tam uwarzyłem ciorbę, podziwiając – naprawdę podziwiając – potężne torfowisko wysokie, wyraźnie wypukłe. Był to oczywiście relaks, choć wedle innych kryteriów cierpiałem tam jak Szymon Słupnik, bo wiał lodowaty wiatr, a ja, poubierany na siedem warstw (ale na nogach tylko jedna, i to cienka, i pewnie dlatego teraz pociągam nosem), osłaniałem zgrabiałymi dłońmi palnik, bo się woda nie chciała zagotować. Potem – na przekór wszystkiemu – zrobiłem sobie jeszcze słodką i mocną herbatę i zacząłem czytać „Punkt widzenia” Przemka Paruszewskiego.

A na kwaterze – drzemka.
Prawidłowo.
1 komentarz:
Siema Jacek tu Andrzej , bardzo fajny blogers, z tego co widze piękna wyprawa, ładne zdjęcia, wogóle pomysł mi sie podoba, tak trzymaj ! Jak bedziesz kiedys sie wybierał nad jakies jezioro daj znac ;) zabierzemy wędki :) Pozdrowienia z Sącza
Leh
Prześlij komentarz