Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj. 29. III. 2007 Czwartek 21:45
Medzilaborce – Penzion Sport
Jestem w miejscowości, gdzie poczęty został Andy Warhol. Wyemigrował prenatalnie – w szóstym miesiącu. W środku miasteczka (?) stoi muzeum sztuki nowoczesnej jego imienia. Pokój przypomina mi żywo miejsca, w których nocowałem jeżdżąc z Teatrem Profilaktycznym. Plus jest wielki taki, że jestem w pokoju sam. A łóżek jest pięć, więc łatwo mi sobie wyobrazić, jakbym się czuł, gdyby był komplet...
Podróż zacząłem późno, bo miałem nadzieję, że odbiorę z poczty kartę czterogigową do aparatu. Kręciłbym wtedy zdecydowanie więcej filmów. Pytanie tylko, czy z korzyścią dla ich atrakcyjności. No a tak mam te 1 GB, co i tak jest wielką pojemnością, i też jest miód. Wracając do tematu: o wpół do jedenastej wyzerowałem licznik i ruszyłem ze stacji BP koło ronda, z paliwem pod sam korek. Droga wiodła przez Zazadnią i Bukowinę, bo lubię tamtędy gdzieś wyruszać i wracać. Jest tak kameralnie i dyskretnie, a nie tak że wylotówka z miasta i o – jadę zakopianką. Jak wszyscy, którzy gdzieś jadą. Duszę miałem gdzieś tam w okolicach ramion, bo też pierwszy raz w życiu wyruszałem na samotną wyprawę. Ale powtarzałem sobie jak mantrę dwa hasła: „do odważnych świat należy” i „nie ma ryzyka – nie ma zabawy”. I pomogło. Już w Łapszach się wkręciłem w podróż. Sporo zrobiła muzyka. Beirut, Dreadzone, Sia Furler...
Pierwszy na trasie do zwiedzenia był Bardejov. Ładne miasteczko. Pinkwart (którego nota bene słyszałem rano w Trójce) nazywa je słowacką Krynicą. Ponoć polskim kuracjuszom tak się kojarzy, a to przez zabudowę sanatoryjną. Musi być nieźle zamaskowana, bo nigdzie jej nie mogłem dojrzeć, a wlazłem nawet specjalnie na czterdziestometrową wieżę kościoła św. Idziego. Sam kościół zresztą przepiękny, z otwartymi ustami stałem dość długo. A w ogóle to na start kupiłem sobie loda. Tak. Wysiadłem z auta, zapłaciłem za parking (złotówkę, a nie dwie, za godzinę) i wziąłem dwie gałki, po osiemdziesiąt groszy (a nie złoty sześćdziesiąt...) sztuka. Melonową i czekoladową. I tak doszedłem do rynku. Co mnie najbardziej zdziwiło, to brak lokali gastronomicznych typu restaracja, jadłodajnia albo coś. Już wcześniej wymyśliłem sobie, że w Bardziejowie (ubawiła mnie ta polska forma) zjem obiad. A tu klops. Może słabo szukałem. Skończyło się na absolutnie neutralnej smakowo zupie w restauracji usytuowanej w piwnicy, co mnie szczególnie uwierało, bo chciałem posilić się w jakimś ogródku, no ostatecznie w sali za szybą, skąd mógłbym śledzić wesoły żywot bardziejowian :-) Na pocieszenie kupiłem dwa kawałki kiełbasy, taki paprykowy powiew Węgier z ich boskim Dorogi Parasztkolbasz. Jeden pożarłem od razu.
Niedaleko za Bardejovem spotkało mnie miłe wyciszenie. Zupa do spółki z kiełbasą domagały się uherbacenia, zacząłem się rozglądać za sympatycznym miejscem na piknik. I nagle po lewej mignęła mi bania cerkwi. Nic nadzwyczajnego, wjechałem przecież w Beskid Niski, a taki widok tutaj to standard. Sama bania też dość typowa. A jednak skręciłem do wioski. I dobrze zrobiłem. Obok nowej stała stara cerkiewka, z cmentarzem dookoła siebie, malutka, drewniana, taka nie chcąca nikomu przeszkadzać. Miód. Spokój, słońce, cisza. Brakowało tylko brzęczenia pszczół. Chociaż nie, brzęczenie mnie wkurza. Zrobiłem szybko herbatę i z kubkiem w ręce zacząłem łazić po wiosce, po cmentarzyku... Puściutko. Pod koniec zjawiło się tylko mocno starsze małżeństwo, robiłem sobie akurat zdjęcie – aparat stał na nagrobku – przynieśli kwiaty, usunąłem się, może za bardzo wyluzowany byłem. Chociaż w pełnym szacunku i skupieniu. Bardzo mi dobrze tam było.
Po drodze jeszcze Svidnik i pełno pamiątek po męczeńskich walkach Sowietów – 84 tys. ich padło w tych okolicach (w trakcie operacji karpacko-dukielskiej). Monumentalny pomnik-mauzoleum i park machin wojennych. Natomiast zaraz za miastem był ciekawy obiekt: radziecki czołg T-34 wjeżdża na na niemieckiego Tygrysa (chyba), miażdży go jakby gąsienicami. Ciekawe i dynamiczne, nie widziałem nigdzie indziej czegoś takiego, ale już mi się nie chciało zatrzymywać. Później żałowałem.
No i Medzilaborce.
Ostatnie kilometry poprowadzone przepięknie przez góry. Jazda samochodem staje się atrakcją jak z lunaparku.
Miałem skojarzenia z Oneşti. Podobny schemat: przyjazd, kwaterunek, spacer w zapadającym zmierzchu, grupki Romów. No i też trochę koniec świata.
Zobaczymy, co jutro przyniesie.
Będzie dobrze. :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz