Dzień Piąty.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

2. IV. 2007 Poniedziałek 20:55

Józefów, Strzelecki Park Krajobrazowy

Stanowczo za dużo ostatnio płaczę. Albo inaczej: za silne wzruszenia mnie spotykają, bo łzy to tylko kanalizacja. Co poradzę? Taka podróż, taki czas, taka dusza.
Zacząłem dzień od naprawdę mocnego uderzenia. Tak mocnego, że właściwie do niedawna nie mogłem się pozbierać. Odwiedziłem muzeum – miejsce pamięci na terenie byłego obozu zagłady w Bełżcu. Wstrząsające. Porażające. Muzeum jest multimedialne, otwarte trzy lata temu, supernowoczesność. Słuchałem nagranych relacji ocalałych, oglądałem zdjęcia Żydów przed egzekucją... Roztrząsłem się. Od dwóch czy trzech lat nawiedza mnie temat Holocaustu, tak jakbym chciał go pojąć, objąć. Nie da się. Nie mogę, nie potrafię, to jest niemożliwe chyba. Nie mieści mi się to w głowie. Samo muzeum jest zresztą bezlitosne dla odbiorcy, nic w bawełnę nie owija, więc szok jest jak najbardziej odpowiednim słowem. Cały teren jest jednym wielkim pomnikiem, pawilon z ekspozycją jest do niego tylko przyklejony, dyskretnie zagłębiony w ziemię, by nie zakłócać widoku zgliszczy. Tak. Dwa czy trzy hektary popiołu, szlaki hutniczej czy sam nie wiem czego. Szoah. Innego skojarzenia być nie może. Nogi się uginają. Środkiem prowadzi korytarz, którego ściany coraz bardziej się wznoszą i samotny człowiek w pewnym momencie zaczyna słyszeć echo swoich kroków. Trochę mi się przypomniał Beksiński (postać ze światełkiem w kanionie figur zimnych martwych bogów). Pustka w głowie, bo i cóż można wymyśleć wobec tego wszystkiego? Wsiadłem w auto i włączyłem trójkę, chciałem żeby ktoś do mnie gadał i mówił, że jest dobrze.
Temat cerkiewny dalej w robocie, więc kierunek: Korczmin, a tam cerkiew grająca z fizyką w kości, o bryle, której proporcje mają prawo mieć tylko budowle murowane. Nie wiedziałem, że z drewna można stawiać takie smukłe konstrukcje. Następnie był Dłużniów i największa z kolei drewniana cerkiew w Polsce. Pięknie, ale dużo ciekawsze niż sam obiekt okazało się dotarcie do wioski. Z mapy wynikało, że z żadnej strony nie prowadzi do niej asfalt. Wjechałem więc w miedzę, upewniwszy się uprzednio o słuszności swych poczynań u chłopów przygotowujących ziarno na zasiew. Tera je sucho panie i przejedzie. Może i tak, ale sucha miedza przerodziła się w typową – suchą – traktorówkę o czterdziestocentymetrowych koleinach. Przez parę kilometrów pełzłem na jedynce, balansując na krawędziach. Ratuj Panie, bo giniemy, powtórzyłem kilka razy w najgroźniejszych momentach, bo wyglądało to już naprawdę niewesoło. A co najważniejsze: miałem szyby zbryzgane błotem, znaczy – jetta przeszła chrzest off-roadowy :-) Niestety, nie utrwaliłem tego na zdjęciach, po niedługim czasie błocko odpadło.
Dalej to już sam miód. W Dołhobyczowie ładna murowana cerkiew (w ruinie) i kościół z miniaturą wieży kościoła Mariackiego. No i... Bug! Tak, to wydarzenie na miarę dotarcia nad Morze Czarne. Bardzo się ucieszyłem na widok pierwszego błękitnego rąbka. Piękny miała dzisiaj kolor rzeka, jestem urzeczony. W Kryłowie chciałem sobie zrobić popas, zjeść zupę przy ruinach zamku na wyspie, ale nie dało się tego zrobić, bo jest wiosna, Bug wylał i mogłem się tylko pogapić na zatopione drzewa. Obiad zjadłem więc w Ślipczach, gdzie rzeka przełamuje się przez lessowe wzgórza, a skarpy – momentami pionowe – mają i po dwadzieścia metrów. Na krawędzi takiej skarpy urządziłem sobie mój codzienny relaks.
Już wczoraj wieczorem, kiedy jeździłem w te i wewte między Narolem a Hrebennem, szukając noclegu, doszedłem do wniosku, że potrzebuję dnia przerwy, bo już mi się w głowie kręci od tej ciągłej jazdy. Doskonałym do tego miejscem wydał mi się Hrubieszów, zwłaszcza, że wedle przewodnika jest to cud miasteczko, jedyne w swoim rodzaju i tak dalej. Odpocznę, pozwiedzam, ponicnierobię i dobrze zjem – taki był plan. No i niestety, coraz większego dystansu nabieram do tego, co pisze pan Rąkowski, bo ewidentnie żyje przeszłością, a dla podróżujących hic et nunc niewiele ma praktycznych informacji, poza tym jego opisy są – jakby to powiedzieć... – upiększoną wersją rzeczywistości. Może zresztą patrzę przez ciemne okulary złego humoru, jakiego nabrałem po tym jak się okazało, że niemożliwością jest znaleźć w Hrubieszowie normalny (czytaj: w normalnych pieniądzach) nocleg. Zagadnięta w tym temacie kobieta z domu kultury nawet mnie ofuknęła: no co, przecież są hotele! Zjawisko kwatery prywatnej jest tam najwyraźniej obce, zapytywani ludzie nie bardzo wiedzieli, o co mi chodzi. Pozostało zatem tylko obejrzenie centrum, skądinąd dość urokliwego gdyby nie wczesny Gierek w środku tego wszystkiego. A z kirkutem to już była naprawdę przesada. Nastawiłem się na omszałe macewy wśród wierzb, a znalazłem ogrodzony trawnik z tabliczką informacyjną. Omiotłem jeszcze raz wszystko spojrzeniem i pojechałem w kierunku Zosina, najdalej na wschód wysuniętego punktu Polski. Najprzyjemniej będę wspominał... no cerkiew oczywiście :-), której wygląd celnie ujął profesor Zin: delegatura Kremla w Hrubieszowie.
Zaczął się ostatni dzisiaj etap podróży, nadbużańskie wioseczki i Strzelecki Park Krajobrazowy. Ponieważ poprzedni nocleg kosztował mnie więcej niż wynosi mój limit dobowy, byłem zdecydowany spać w samochodzie lub namiocie, no chyba że znajdę coś do dwóch dych. Starałem się nie myśleć o jutrzejszych przymrozkach... W Skryhiczynie skręciłem na Józefów, w głąb lasów, do wioski, gdzie z pewnością nikt nie wystawia tabliczki z napisem „Pokoje”. Nie wiem, co mnie prowadziło. W osadzie jest tylko kilka chałup, zajechałem do ostatniej z nich i pomyślałem: to tu. Z chałupy wyszła rześka staruszka, spytałem czy mogę rozbić namiot i w odpowiedzi usłyszałem balsamiczne słowa: toć przecie zimno, u nas izba wolna, śpiwora nie trza, ja pościelę, chodźcie, kartofelki się dogotowują, zjecie co, my się nie boim, my wierzym w ludzi i w Boga wierzym.
A książki na regale stoją grzbietami do ściany. Taka konspiracja.

PS.: Od syna gospodarzy, zawezwanego w trybie pilnym, kupiłem czterdzieści litrów ukraińskiej ropy, po trzy złote za litr.



Brak komentarzy: