Dzień Drugi.
Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.
30. III. 2007 Piątek 22:35
Wola Piotrowa
Brakuje mi słów i syntaktyki, by oddać całe moje wzruszenie i wdzięczność dla Boga i losu, że mnie tu przywiało. Chciałem zobaczyć wioskę, o której przeczytałem parę zdań w atlasoprzewodniku, że Zielonoświątkowcy, ora et labora, wyobrażałem sobie chyba , że zobaczę bieszczadzkich amiszów. Po zejściu z Chryszczatej byłem już trochę znużony, miało się ku wieczorowi i o noclegu zaczynałem myśleć, a dobrym miejscem do tego wydawał mi się Sanok. Do Woli Piotrowej zajechałem w zasadzie z własnej konsekwencji – bo tak sobie postanowiłem i koniec. Pierwsze wrażenie nie było miłe. Smród. Ale nie nawozu – zapach gnojówki bardzo lubię – tylko czegoś gnijącego. Po obu stronach drogi zwykłe zadbane domki (znowu: czekałem na kurne chaty? kibucki barak?), oczekiwana tablica: noclegi, potem druga, ale w sumie nic, co by przykuło moją uwagę. Nagle po prawej mignął napis
„Dom Modlitwy”. Stop – nawrót. Drzwi zamknięte, wokół nikogo. Zacząłem się wahać: jechać do Sanoka czy zostać tutaj? Za drugą opcją przemawiał spokój, za pierwszą: ruch i miasto nocą. Wyjąłem butelkę mineralnej i oparłszy się o maskę auta postanowiłem czekać. Sam nie mogłem się zdecydować, więc zdałem się na znak. Minęło parę minut. Na tablicy przed wejściem do zboru przeczytałem, że nabożeństwa są w niedziele i środy. A dziś jest piątek. Szkoda. Z bocznych drzwi Domu Modlitwy wyszła starsza kobieta w fartuchu i przeszła obok mnie. Uśmiechaliśmy się do siebie, ona życzliwie, ja zachęcająco-wyczekująco. Weszła do domu po drugiej stronie drogi i znów zostałem sam. Cierpliwości. Podreptałem w kółko, zerknąłem w atlasoprzewodnik. Starsza kobieta rozpoczęła powrót. Tym razem uśmiechałem się już jednoznacznie: tak, chcę porozmawiać. No i poszło. Wstępne obowiązkowe pytania i odpowiedzi, a potem wypaliłem: „tak tu stoję i nie wiem, co zrobić”. I się przedstawiłem. A Helena wskazała mi dom, w którym mógłbym przenocować, i nawet podeszła ze mną do pracującego na podwórku człowieka na emeryturze w celu poparcia i uwiarygodnienia. Tak, bardzo proszę, piękny pokoik na poddaszu, łazienka, kuchenka, piętnaście złotych... Okazało się, że nabożeństwa co prawda dzisiaj nie ma, ale jest modlitwa wieczorna. Od razu postanowiłem na nią pójść.
Wszystko wskakiwało na swoje miejsca, toczyło się jak naoliwione. Helena jest żoną pastora, w którego zastępstwie dzisiejszą modlitwę poprowadzi mój gospodarz.
Dzień pełen wrażeń, mocno kontrastowych ponadto. Obudziłem się sam o ósmej, wyspany jak dzik, zadowolony jak pies, słońce się do mnie szczerzy, no miód. Czasu miałem mnóstwo, bo muzeum otwierali dopiero o dziesiątej. Więc jutrznia, kawa, gapienie się przez okno. A potem zakupy w centrum, gdzie mnie poranny wkurz dopadł. Z ludźmi się zetknąłem... Ale wystarczyło się uśmiechnąć. Wydałem wszystkie korony, co okazało się grubym błędem, bo do muzeum nie wpuszczali za darmo... Uratował mnie kantor przyjmujący złotówki.
Śniadanie zjadłem pod cerkwią, na ławeczce. Bardzo lubię jeść śniadania na ławeczkach w słoneczne poranki.
W muzeum byłem sam. Na drzwiach wisiał zakaz fotografowania, ale się nie podporządkowałem. Przeoczyłem tylko kamery... Przyszła pani z dołu i mnie zrugała. W sumie o co im chodzi z tymi zakazami? Ale muzeum ciekawe. No i w takim miejscu – na końcu świata prawie. Drugie i ostatnie muzeum Warhola jest w Pittsburghu.
A co mnie najbardziej ubawiło, to to, że główna ulica biegnąca przez Medzilaborce nosi jego imię. Niby nic w tym dziwnego, no ale...
Drugim punktem programu były Jeziorka Duszatyńskie, czyli rezerwat Zwiezło. Ładna wycieczka, trzy godziny ostrego marszu, bo z rozpędu wszedłem na Chryszczatą. Niższe jeziorko miało przecudną, ciemnoszmaragdową barwę. Zdążyłem je jeszcze zobaczyć w słońcu, bo potem przyszły chmury i chyba nawet kropiło, co mocno mnie zgniewało, bo moja prognoza tego nie przewidywała. Skończyło się na straszeniu.
Bardzo się cieszę, że tu nocuję.
Gospodarz poczęstował mnie kolacją, zaprosił na śniadanie. Dwie godziny z nim rozmawiałem. O życiu, o wierze. Dobrze mi.

Wszystko wskakiwało na swoje miejsca, toczyło się jak naoliwione. Helena jest żoną pastora, w którego zastępstwie dzisiejszą modlitwę poprowadzi mój gospodarz.
Dzień pełen wrażeń, mocno kontrastowych ponadto. Obudziłem się sam o ósmej, wyspany jak dzik, zadowolony jak pies, słońce się do mnie szczerzy, no miód. Czasu miałem mnóstwo, bo muzeum otwierali dopiero o dziesiątej. Więc jutrznia, kawa, gapienie się przez okno. A potem zakupy w centrum, gdzie mnie poranny wkurz dopadł. Z ludźmi się zetknąłem... Ale wystarczyło się uśmiechnąć. Wydałem wszystkie korony, co okazało się grubym błędem, bo do muzeum nie wpuszczali za darmo... Uratował mnie kantor przyjmujący złotówki.

W muzeum byłem sam. Na drzwiach wisiał zakaz fotografowania, ale się nie podporządkowałem. Przeoczyłem tylko kamery... Przyszła pani z dołu i mnie zrugała. W sumie o co im chodzi z tymi zakazami? Ale muzeum ciekawe. No i w takim miejscu – na końcu świata prawie. Drugie i ostatnie muzeum Warhola jest w Pittsburghu.


Bardzo się cieszę, że tu nocuję.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz