Dzień Czwarty.
Dziś męcząco. Zgubiłem się trochę w lesie. Zupełnie nie w moim stylu. Nie miałem dobrej mapy, kompasu, nic. Tylko schematyczną mapkę w przewodniku. Przygoda!
Zacząłem dzień sympatycznie, od spotkania z dziczkami. Gospodarstwo, w którym nocowałem, utrzymuje zagrodę. Prześmieszne zwierzęta. Chrumkają, kwiczą, gonią się... No ubaw. Potem jazda do Radruża, przez Horyniec. I tu trochę pech.
Jest tam najcenniejszy ponoć zespół cerkiewny w Polsce, ale co z tego, kiedy brama zaparta, a „opiekun obiektu” jest niedostępny, w domu go nie ma, telefon głuchy. To jest nie w porządku. Trudno. Zdjęcia zza muru, spacer po okolicy, kontemplowanie bruśnieńskich nagrobków – no ale ileż można. Nie doczekałem się na otwarcie bramy. Horyniec zlekceważyłem, bardziej mnie interesował kolejowy „suchy port” w Werchracie... Stacja przeładunkowa, wszystko przez te osiemdziesiąt dziewięć milimetrów. Porozmawiałem ze stróżem, opowiedział mi że kiedyś panie to ho ho, wszystkie te łąki co tu widać zapełnione były kamazami, ziłami, a przeładunek szedł dzień i noc, dzień i noc. Musiałem się trochę wysilić, żeby wyobrazić sobie ten ruch i zamieszanie, bo marnie to teraz wygląda i bidnie: suwnice, peron, rampa. No ale „suchy port przeładunkowy”... – to działa na wyobraźnię. Napomknąłem coś o „końcu świata”, nie że Armageddon, tylko że ta stacja jest na końcu świata i w ogóle, a stróż popatrzył na mnie bystro i odbił: a może początek świata, hę? gdzie słoneczko wstaje? na wschodzie, tak? no.
Przyszedł czas na wykonanie kolejnego planu, czyli wycieczki pieszej na Monasterz i Wielki Dział, ze szczególnym udziałem bunkrów z Linii Mołotowa. Część pierwsza – palce lizać, słoneczko świeciło, wiosenne wzniecało zapachy, a samo miejsce też magiczne. Uroczysko na wzgórzu, z kompletem pamiątek: ruinami monasteru, śladem po cerkwi grekokatolickiej, cmentarzem wojskowym z Pierwszej Wojny Światowej, pustelnią brata Alberta i pomnikiem ku czci UPA... Nie idzie się nudzić. Rozbawił mnie tam pewien jegomość. Zazwyczaj ludzie chodzą do lasu z koszykiem – na grzyby. Ten szedł z saperką i wykrywaczem metalu. Ostatecznie – też zbieractwo.
A potem szedłem, szedłem bardzo długo przez łąki, wzdłuż lasu, przez pustkowie kompletne, tylko krzyż przy drodze znaczył miejsce, gdzie kiedyś istniała wieś. Powoli stawało się jasne, że to już nie jest spacerek i że się zdrowo dzisiaj nachodzę. Wyszedłem na Wielki Dział (przynajmniej tak sądzę... – wszystko tam jest płaskie i zarośnięte) i zacząłem szukać tych bunkrów. Pewnie bym ich nie znalazł, ale zjawiło się dwóch, co już znaleźli i mi wskazali. Bunkier taki sobie, liczyłem na jakieś żelastwo wojenne, a tu tylko brudny beton. W tym drugim, którego nie znalazłem, była podobno armata, ale już mi się nie chciało, zwłaszcza, że musiałbym się cofać. Czas już było wracać. I tu zaczęły się schody. Bo wiedziałem tylko, że muszę iść na północ, by dojść do szosy na Werchratę i trafić do miejsca, gdzie zostawiłem samochód. A tu tyle duktów, ścieżek, nawet jakiś znakowany szlak się znalazł, co wybrać? Skończyło się na tym, że darłem na przełaj. A w głowie tłukł mi się Cummings :-), „jeśli szukasz prawd...”. Ale jakoś nie mogłem dojść do tego asfaltu, choć momentami biegłem. Zrobiło mi się dziwnie. Głupio byłoby pobłądzić w takim terenie i wzywać pomocy. Zwłaszcza że co jakiś czas słyszałem warkot silników. Ale nie wykluczam omamów. Wreszcie między drzewami zamigotały domostwa. Dojdę tam i spytam o drogę, postanowiłem. I już się prawie z gąską witałem, gdy wyrosły mi przed nosem mokradła, których nijak nie dawało się obejść. Znów na przełaj, mokre buty... Wylądowałem w Woli Wielkiej i zostało mi do przejścia osiem kilometrów asfaltem. Trochę mnie to osłabiło. No ale przecież na pewno złapię stopa! błysnęła genialna myśl. Niestety, autostop to nie taxi i przez pół godziny nic nie jechało w moją stronę. Ponadto wielka ciemna chmura, pęczniejąca nad moją głową od dłuższego czasu, stwierdziła, że nadszedł czas owocowania. Popłynęły krople deszczu wielkości fasoli jasiek. I znowu, jak na zawołanie – samochód, z wolnym miejscem z przodu. Mokłem zatem przez dwadzieścia do dwudziestu pięciu sekund...
Po tym wszystkim należał mi się długi relaks z ciorbą, radiem typu trójka i składanym krzesełkiem, które jest tak wygodne, że hej.
Chciałem nocować w Hrebennem, chciałem tam dojechać off-roadem przez lasy, ale skończyło się tak jak wczoraj – wycofem. Jechałem naokoło, noclegu nie znalazłem, zrobiło się już ciemno, księżyc w pełni chorobliwie na żółto świecił, już byłem bardzo zmęczony i pewnie dlatego nie zdecydowałem się na spanie w samochodzie albo w namiocie. No i jeszcze dlatego, że w nocy miały być przymrozki. Odżałowałem więc pięć dych i zameldowałem się w motelu jak jakieś panisko, a nie traper – włóczykij...
Jutro na dzień dobry obóz zagłady w Bełżcu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz