5. IV. 2007 Wielki Czwartek 21:30
Jakiej zręczności wymaga gotowanie wewnątrz samochodu! Trzeba uważać na każdy ruch każdego palca, zalecana jest pełna koncentracja i wysoka koordynacja. W sumie żaden to luksus, strzepywanie z siebie i z foteli okruchów też nie jest jakąś specjalną atrakcją. Po prostu mocno wiało, a ja byłem już trochę ogłupiały, od zimnego wichru i błądzenia po mokradłach. Bo znowu się zgubiłem. Co prawda tylko na chwilę, ale jednak. W dodatku na terenie o powierzchni kilku hektarów, będącym, no cóż – po prostu brzegiem rzeki. Ale to nie jest zwykła rzeka. To Bug.
Wstałem wcześnie, bo wczoraj nadrobiłem trochę snu, a poza tym musiałem przejechać trochę drogi, zanim dotrę do Jabłecznej, czyli punktu numer jeden. Przy bramie dogoniła mnie siostra przełożona, sympatyczna i żwawa staruszka, i wręczyła mi broszurkę o nazaretankach – męczennicach. Zawsze to podarek. Włodawa ino migła (nota bene to chyba jedyne miasto na mojej trasie, w którym byłem przez trzy dni z rzędu), i znów mogłem się cieszyć nadbużańskimi pustkowiami. Monastyr w Jabłecznej...
Pomimo całego powabu Wschodu, odmienności, wyczuwam w Prawosławiu jakąś niechęć i syndrom oblężonej twierdzy. Może dlatego, że nie pozwalają robić zdjęć w cerkwiach.

Klasztor w Jabłecznej jest przepięknie położony, robi wspaniałe wrażenie, ale jednak od razu na wejściu ochłodziła mnie treść tabliczki przy bramie: monaster coś tam coś tam, „nieprzerwanie zachowujący wierność św. Prawosławiu”. Ja wiem, że w swoim czasie był wyspą na unickim morzu i ciężko odpierał naciski, ale jednak... A na dziedzińcu stoi miniobelisk, poświęcony ofiarom „tragicznej dla chrześcijaństwa unii brzeskiej”. Jak dla mnie, tragiczna to była Wielka Schizma, no ale nie będę się tu wdawał w polemiki. Ważne są przygody, a tych było dziś kilka. Pierwsza zaś taka:
Chodziłem sobie po terenie monastyru, zaglądałem tam i tu, a nigdzie nikogo. Otworzyłem pierwsze drzwi głównej świątyni, bardzo ładnej klasycystycznej murowanej cerkwi, zasalutowałem zakazowi fotografowania, postałem chwilę w przedsionku, walcząc z masywnymi drugimi drzwiami, gdy nagle usłyszałem śpiew. Prawdziwy, przepiękny, starocerkiewny chór. Jak anielskie trąby, jak złoto z nieba. Byłem przekonany, że to zamknięci od wewnątrz mnisi mają swoje nabożeństwo. Nagle wrota się zakołysały i z trzaskiem uchyliły, po czym pokazał się w nich zaskakująco malutki człowiek. To znaczy był normalny, ale o otwarcie tych drzwi podejrzewałem kogoś o większej masie. Wszedłem do środka.
Trwało nabożeństwo, prawda, ale z udziałem wiernych, a tych było około dziesięciu, i wszyscy zaczęli się obracać i mnie sobie oglądać. No jasne, stanowiłem dla nich jakąś rozrywkę, bo stali tam już dwie godziny – wyczytałem później z kartki, że nabożeństwo rozpoczęło się o siódmej, a była to liturgia wg św. Bazylego, uroczysta i baaardzo długa. Miało się ku końcowi, niebawem wierni ustawili się do komunii, diak parę razy wszedł i wyszedł przez swoje drzwi, kapłan uczynił podobnie przez carskie wrota, trochę kadzidła, dużo kunsztownego śpiewu i koniec. Pół godziny tam stałem, sam nie wiem kiedy zleciało. Do teraz brzmią mi w uszach te śpiewy. A raczej rezonują gdzieś w klatce piersiowej i w duszy, bo nie na słuchu to wszystko polega.
Zdjęć nie robiłem, nie miałem ochoty na utarczki. Dopiero na samym końcu, na odejściu, pstryknąłem jedno, jak już nikogo nie było w środku.
Zimno było przeraźliwie, zmarzłem w stopy, co chwila chciało mi się siku. Jeden z mnichów zagadnął mnie: „czego pan potrzebuje?”, a usłyszawszy, że zwiedzam sobie tylko, zdziwił się: zwiedza pan? przecież jest zimno. Wyglądał jak z filmu: zarośnięty po oczy, z bulwami na nosie, z niekoniecznie wszystkimi zębami, ale za to jednym srebrnym, i na dodatek coś przeżuwający szeroko otwartymi ustami. Jakby mu zmienić kostium, to wypisz wymaluj – poszukiwacz złota z technicolorowej produkcji o Klondike. Poszedłem „sobie zwiedzać” dalej.
Oprócz świątyni głównej najbardziej podobała mi się miniprzystań z jedną łódką, jedną ławką i jednym krzyżem oraz dom pielgrzyma w gubernialno-syberyjskim stylu. Wszystko takie bardzo rosyjskie. Spędziłem tam półtorej godziny. Warto było.
Następny był Kodeń, ale byłem tak przemarznięty, że nie poświęciłem mu większej uwagi. Zrobiłem tylko zdjęcie Matce Boskiej Ukradzionej i pojechałem do Kostomłotów, do jedynej w Polsce parafii neounickiej.

Kolejny „koniec świata”, malutka wioseczka nad samym Bugiem, cerkiewka i dom zakonny ojców Marianów też niewielkie. Poszczęściło mi się. Napotkałem starszego duchownego, który otworzył mi cerkiewkę i ciekawie poopowiadał o zawiłościach katolicko-unicko-prawosławnych. Bardzo dużo w nim było ciepła, życzliwości i – bo ja wiem – ekumenizmu. Tak. Przy okazji wyszło, że świat nie jest za wielki, bo ojciec ten przez dziesięć lat pracował w Rzepiskach koło Jurgowa, a na parafii przebywał obecnie kleryk z Elbląga... Bardzo mi się podobało w tych Kostomłotach, chciałbym tam jeszcze kiedyś przyjechać, może na Dni Ekumeniczne.
Terespol jest wart wspomnienia o tyle, że napełniłem tam wreszcie butlę turystyczną, choć to wielce nielegalne, bo nie wolno już tego robić i kara za to grozi, ale młody chłopak ze stacji miał to wszystko gdzieś.
No i zaczął się Podlaski Przełom Bugu, kraina piękna. Najpierw wylazłem na wieżę widokową, z której można zobaczyć rozlewiska Krzny, a potem maszerowałem „Szwajcarią Podlaską”, czyli jednym z urokliwszych kawałków na całej mojej trasie. Co i rusz gubiłem ścieżkę i przedzierałem się przez jakieś chaszcze, ale szczęśliwie dotarłem do mety, robiąc po drodze zdjęcia i mając frajdę z samego łażenia brzegiem dzikiej rzeki.

Pogoda nie rozpieszczała, wiał zimny wiatr, wisiały ołowiane chmury. Wracać trzeba było asfaltem, a potem tą samą drogą przez pola, co w tamtą stronę, więc urozmaiciłem sobie żywot, wybierając ciekawszy wariant – wzdłuż brzegu. Był na tyle ciekawy, że po półgodzinie stanąłem bezradny, otoczony trzęsawiskami, z cierniem wbitym w dłoń, lekko spocony i trochę poirytowany. A to dlatego, że chciałem już jeść obiad, a tu jakieś błądzenie się włączyło. W dodatku takie podręcznikowe wręcz, bo chyba pierwszy raz w życiu mi się zdarzyło, by iść teoretycznie przed siebie i znaleźć się nagle w miejscu znanym sprzed piętnastu minut. Doczłapałem w końcu do auta i zacząłem gotować. Wewnątrz.
Nie wiem, co tak na mnie podziałało, ale po zjedzeniu ciorby i wypiciu kawy odcięło mi zasilanie. Do Janowa Podlaskiego jechałem jak zombi. Kupiłem tam colę, bo czułem, że tego mi trzeba. Faktycznie, pomogła. I nagle zrobiła się piękna pogoda, chmury się rozstąpiły, dojechałem nad sam Bug i zacząłem pokrzykiwać z radości,

bo w słońcu rzeka ta ma taki kolor, że chce się ją od razu wypić przez słomkę albo obłożyć bitą śmietaną. Bardzo żałowałem, że prom do Niemirowa jest nieczynny. Ach, zdjęcie na promie na środku Bugu...
Przez to zamiłowanie do promów wpadłem zresztą w niezłe tarapaty. Nieco dalej reklamowała się kolejna przeprawa, a że znalazłem już nocleg i chciałem jeszcze skorzystać z ostatnich chwil słońca, pojechałem sprawdzić, czy jest czynna. I wpakowałem się w błoto. Po krótkiej walce wydostałem się z niego i byłem z siebie dumny jak nie wiem co. Ale podkusiło mnie skręcić jeszcze w inną drogę... No i klops. To słowo zresztą nieźle oddaje sytuację – onomatopeicznie, koło wessało mi po oś. Może gdybym miał saperkę, to bym dał radę się wykopać. A tak musiałem szukać pomocy u leśniczego. Bardzo fajny chłop, tak w ogóle, a nie tylko dlatego, że mi pomógł. Wespół wzespół, za pomocą liny, fiata 126p i pordzewiałego szpadla, a także siły mięśni dwóch młodych chłopaków i dopingu dziewczyny jednego z nich wyciągnęliśmy dziada z opresji.

Leśniczowie to zacna nacja.