Dzień Jedenasty i na koniec pół Dwunastego.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

9. IV. 2007 Lany Poniedziałek 14:20

Jamniki, Gospodarstwo Agroturystyczne

I udało się. Udało się ponudzić, zasiedzieć, poczuć wakacje w odmienny sposób, tak, jak sobie tego gdzieś tam wyżej życzyłem. Dzisiaj w sposób szczególny, bo nosa nie wystawiam z domu. Od rana wicher i deszcz. Właśnie tak – wicher. Mieszkam na piętrze poddasznym i w szczelinach więźby miota się powietrze, do spółki z kornikami chrupiącymi sobie drewno. Miałem dzisiaj chodzić po bagnie „Spławy”, dziwić się znowu rozlewiskom i wypatrywać łosia. Nie wyszło. Jedenasty dzień podróży i dopiero pierwszy, w którym pogoda faktycznie pokrzyżowała mi plany. Więc średnia dość korzystna.
Wczoraj zaczęło się podobnie. Tylko gorzej. Wyszedłem z Rezurekcji prosto w śnieg (wichrem pędzony). Tego się naprawdę nie spodziewałem. Nie tak to miało wyglądać. Gospodarze zaprosili mnie na śniadanie, uciszyłem moje wewnętrzne: nie-naprawdę-dziękuję, i zjadłem z nimi, w białej koszuli i takichż spodniach, w granatowej marynarce zabranej chyba specjalnie na tę właśnie okazję. Było bardzo miło (i smacznie). Porozmawiałem z panem domu o polityce, o gospodarce...
Koło południa przejaśniło się nieco i zacząłem wypatrywać swojej szansy. Ale zanim błysnęła, zdążyłem się zdrzemnąć (ostatecznie wstałem kilka minut po piątej i byłem dość śpiący). Ocknąłem się po pierwszej i zdecydowałem, że drugie pół dnia muszę spędzić w terenie, choćby nie wiem co. Czekała na mnie ścieżka „Perehod”, z ptactwem wodnym w rolach głównych. Za radą gospodarza dotarłem do niej od przeciwnej strony, od osady Lipniak. Choć oczywiście nie obyło się bez błądzenia, szukania drogi... Nic to jednak, gdy słońce świeci. Ubrałem się jak na wyjście w Tatry w styczniu, bo nie miałem ochoty całkiem się rozchorować, a już pociągałem nosem. I dobrze zrobiłem, bo słońce słońcem, ale było zimno i wiało. Lecz już wiatr wiał, nie wicher.
Szedłem noga za nogą ponad trzy godziny. I w zasadzie to była główna atrakcja, bo ptactwo wodne w szuwarach telewizję oglądało i mogłem sobie tylko pooglądać jego podobizny na tablicach dydaktycznych, którym – wobec permanentnej absencji przedstawianej ornitofauny – brakowało tylko napisu WANTED. Nie pomógł nawet specjalny schron do obserwacji ptaków „bez niepotrzebnego ich płoszenia”. Taka wiata z dziurami w ścianach. Zmyślne.
Na niebie działy się dzikie tańce cielęce, strzeliłem więc kilka pejzaży oraz zdjęć typu „Zmartwychwstanie” (obiektyw prosto w słońce). No i kontemplowałem „nieużytki” po horyzont, wrzosy, karłowate brzózki, kanały, ciszę. Wrócę tu jeszcze.
Ciorba przy samochodzie, przy kanale, w Trójce Trzecia Strona Medalu. Tak się wsłuchałem, że nie chciało mi się wracać bezpośrednio do domu (czyli na kwaterę, ale wyjątkowo łatwo pisze mi się o tym miejscu „dom”), objechałem więc parę wiosek, co było o tyle ryzykowne, że zapomniałem zabrać dokumentów. Wziąłem nawet udział w konkursie esemesowym, ale nie wygrałem ani piłki, ani koszulki reprezentacji, nie wiem dlaczego. Już byłem parę kilometrów od mety, jechałem sobie powoli, odprężony, i nagle z piskiem opon przyhamował mnie widok, o którym rzec „niespodziewany”, to nic nie rzec. Stado strusi. Za siatką co prawda, ale jednak. Ostatni raz widziałem strusia w zoo, nie pamiętam ile lat temu. A tu takie coś. Nagrałem klip, pstryknąłem kilka zdjęć i patrzyłem dalej, zahipnotyzowany. Skąd to się takie stworzenie wzięło? Dziwne takie, wielkie, te łapy przerażające, tułów duży a łeb malutki, z tymi oczami. Gdzieś tam z tyłu jeden struś gonił drugiego. Kilka siedziało na ziemi, inne człapały wzdłuż siatki. Co jakiś czas któryś próbował rozerwać drut dziobem. I wtedy pomyślałem, że wielkie te ptaki stoją tu, chodzą i biegają – są – na mięso. Taka skrzydlata trzoda chlewna.
Jeszcze o domowych zwierzętach. Na miejscu obecna jest suka owczarka niemieckiego i rudy, puchato-wyleniały kot. Suka wabi się Nora, ma jedno ucho klapnięte i jest smutnawo ufna. W pierwszy wieczór chciała iść ze mną w pola. A kot jest jakiś rozeźlony, może przez to linienie, i nie wiem, jak się wabi. Robi dziwne miny i chrupie zaciekle suchą karmę.
Jadę już do domu.
To była Wielka Podróż. Wielka Przemiana. Poszukiwanie i Znalezienie. Niepokój Ukojony.
Dziękuję.

Dzień Dziesiąty.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

1. IV. 2007 Wielka Sobota 18:15

Jamniki, Gospodarstwo Agroturystyczne

Pierwszy raz podczas wyprawy pogoda sobie ze mnie zadrwiła. Pomyślałem, że to może przez to, że zostanę w jednym miejscu kilka nocy. W środę rano, gdy obudziłem się u sióstr i miałem w planie zostać tam na kolejną noc, padał deszcz, wiał wiatr i było bardzo nieprzyjemnie. Ale tego dnia mógłby nawet grad ze śniegiem lecieć, i tak na ten dzień przewidziane było muzeum. A dzisiaj chciałem sobie pochodzić po bagnach, pozwiedzać, twarz do słońca wystawić, prognozy przecież były całkiem całkiem, chociaż codziennie się coraz bardziej w radiu z nich wycofywali. Zaczęło się nawet nieźle: ostre słońce, prawie zerowy wiatr. Marzenie. Okulary na nos i wio szlakiem. Zdążyłem dojść nad jezioro Moszne, zrobić kilka zdjęć i się popsuło. No i czemu to tak? Przetestowałem za to swoje kalosze – wynik testu pozytywny. Zszedłem ze szlaku w stronę jeziora, brodząc przez spleję, (niesamowite wrażenie, jakbym chodził po czyimś łóżku), i nagle zobaczyłem tuż pod powierzchnią wody kulki, które w moim wysoce naukowym osądzie nie mogły być niczym innym, jak tylko jajami żółwia błotnego, który jak wiadomo przebywa na tych terenach. Zrobiłem zdjęcie, poczułem żal i wyrzuty sumienia, gdy przez nieuwagę jedno czy dwa rozdeptałem... I wreszcie zażyczyłem poczuć je w dłoni. W końcu to nie byle jakie znalezisko. Jajo żółwia błotnego rozjeżdżało się nieco w palcach i miało dość znajomą strukturę. Dotarło do mnie, że najwyraźniej trzymam w dłoni przedstawiciela sarniego nawozu. Ech, życie.
Pogoda się zepsuła, zacząłem marznąć w nogi, zrobiło się mroczno. Podwójnie, bo mijałem torfianki, doły pozostałe po wydobyciu torfu, zalane wodą o kolorze smoły w bezksiężycową noc. Szło się kładką, co sprawiało dziwaczne wrażenie: chodnik przez las. Ale wystarczyło dotknąć stopą „gruntu”, by zrozumieć, że swobodnie mógłby się tu poruszać tylko łoś. A tego niestety nie zobaczyłem, choć piszą, że jest tu liczny, a ja zachowywałem się bezszelestnie. No ale to pewnie tak, jakbym się przeszedł kawałkiem Ścieżki nad Reglami i klął, że nie widziałem kozic. Nie, nie narzekam, urzeka mnie ten świat bagienny. A kalosze okazały się w jednym miejscu nieodzowne, bo kilka metrów kładki było podtopione i przemoczyłbym buty ze szczętem. Udało mi się też kilka świetnych ujęć ładnej żabki, choć nie było to specjalnie trudne, bo zwierz był prawie zamarznięty i można by było przy nim tańczyć i ognie palić – nawet by nie drgnął.
Ścieżka przyrodnicza „Dąb Dominik” była przewidziana jako jedyna atrakcja dnia. Nie ubiegła jednak nawet jego połowa, gdy wyszedłem z lasu do Jamników :-), o sto metrów od mojej kwatery. Tymczasem zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie i było mi już porządnie zimno. Co tu robić? Nie chciałem leniuchować, chciałem ruszać nogami, oglądać rzeczy, których jeszcze nie oglądałem. Ale z drugiej strony ten ziąb, mrok... Wyjściem okazało się muzeum PPN. To znaczy okazałoby się, gdyby było czynne. W oczekiwaniu na dobry pomysł słuchałem w Trójce rozważań Kłoczowskiego na temat wiary i niewiary. Wzmacniały mnie jego słowa. A pomysł w końcu się pojawił: wieża widokowa przy Durnym Bagnie. Niedaleko od miejsca, gdzie nocowałem (ss. Nazaretanki), krótka wycieczka, przechadzka właściwie, tam i z powrotem. Zgłodniałem już dość mocno, więc wziąłem sprzynt obiadowy, wylazłem na wieżę (ach, te wieże) i tam uwarzyłem ciorbę, podziwiając – naprawdę podziwiając – potężne torfowisko wysokie, wyraźnie wypukłe. Był to oczywiście relaks, choć wedle innych kryteriów cierpiałem tam jak Szymon Słupnik, bo wiał lodowaty wiatr, a ja, poubierany na siedem warstw (ale na nogach tylko jedna, i to cienka, i pewnie dlatego teraz pociągam nosem), osłaniałem zgrabiałymi dłońmi palnik, bo się woda nie chciała zagotować. Potem – na przekór wszystkiemu – zrobiłem sobie jeszcze słodką i mocną herbatę i zacząłem czytać „Punkt widzenia” Przemka Paruszewskiego. I było mi naprawdę, naprawdę bardzo dobrze. Mimo, że do samochodu szedłem jak wstawiony – cały zdrętwiałem i lekko zgłupłem (tak, zgłupłem) od tego zimna.
A na kwaterze – drzemka.
Prawidłowo.



Dzień Dziewiąty.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

6. IV. 2007 Wielki Piątek 23:25

Jamniki, Gospodarstwo Agroturystyczne

A więc jednak Jamniki. Zamieszkuję nie byle gdzie, bo u dowództwa. U sołtysa Jamników. Jej!, jak to brzmi... Przepadam wręcz za tą nazwą, ale o tym już chyba kiedyś wspominałem.
No i tak. Port, bezpieczna, ostatnia przystań, koniec z niepewnością, ryzykiem i przygodą. Nastały stateczne i stabilne święta. Planuję tu zostać na pewno do poniedziałku, a może i do wtorku. A przez ten czas połazić po bagnach.
Byłem dziś w prawosławnej Częstochowie, czyli na Świętej Górze Grabarce. Te tysiące krzyży wokół cerkwi sprawiają piorunujące wrażenie. W ogóle czuć tam jakiś taki mistyczny klimat w powietrzu, podobnie jak w Koterce, gdzie byłem wcześniej. To dopiero miejsce! Błękitna cerkiew postawiona wśród mokradeł, z dala od ludzkich siedzib, nad samiutką granicą. Straż graniczna mnie wylegitymowała, dziwili się, co ja tam w ogóle robię.
Jeszcze Mielnik – urocze, senne miasteczko, gdzie chciałbym kiedyś przyjechać po prostu wypocząć, i Drohiczyn – cel, kres mojej podróży, punkt, od którego już wracam – też senny i zastygły. Ale nie mogę już więcej pisać, bo głowa opada mi na pierś, a gałki oczne wywijają się źrenicami w głąb czaszki.

Dzień Ósmy.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

5. IV. 2007 Wielki Czwartek 21:30

Mierzwice, Gospodarstwo Agroturystyczne „U Małgosi”

Jakiej zręczności wymaga gotowanie wewnątrz samochodu! Trzeba uważać na każdy ruch każdego palca, zalecana jest pełna koncentracja i wysoka koordynacja. W sumie żaden to luksus, strzepywanie z siebie i z foteli okruchów też nie jest jakąś specjalną atrakcją. Po prostu mocno wiało, a ja byłem już trochę ogłupiały, od zimnego wichru i błądzenia po mokradłach. Bo znowu się zgubiłem. Co prawda tylko na chwilę, ale jednak. W dodatku na terenie o powierzchni kilku hektarów, będącym, no cóż – po prostu brzegiem rzeki. Ale to nie jest zwykła rzeka. To Bug.
Wstałem wcześnie, bo wczoraj nadrobiłem trochę snu, a poza tym musiałem przejechać trochę drogi, zanim dotrę do Jabłecznej, czyli punktu numer jeden. Przy bramie dogoniła mnie siostra przełożona, sympatyczna i żwawa staruszka, i wręczyła mi broszurkę o nazaretankach – męczennicach. Zawsze to podarek. Włodawa ino migła (nota bene to chyba jedyne miasto na mojej trasie, w którym byłem przez trzy dni z rzędu), i znów mogłem się cieszyć nadbużańskimi pustkowiami. Monastyr w Jabłecznej...
Pomimo całego powabu Wschodu, odmienności, wyczuwam w Prawosławiu jakąś niechęć i syndrom oblężonej twierdzy. Może dlatego, że nie pozwalają robić zdjęć w cerkwiach. Klasztor w Jabłecznej jest przepięknie położony, robi wspaniałe wrażenie, ale jednak od razu na wejściu ochłodziła mnie treść tabliczki przy bramie: monaster coś tam coś tam, „nieprzerwanie zachowujący wierność św. Prawosławiu”. Ja wiem, że w swoim czasie był wyspą na unickim morzu i ciężko odpierał naciski, ale jednak... A na dziedzińcu stoi miniobelisk, poświęcony ofiarom „tragicznej dla chrześcijaństwa unii brzeskiej”. Jak dla mnie, tragiczna to była Wielka Schizma, no ale nie będę się tu wdawał w polemiki. Ważne są przygody, a tych było dziś kilka. Pierwsza zaś taka:
Chodziłem sobie po terenie monastyru, zaglądałem tam i tu, a nigdzie nikogo. Otworzyłem pierwsze drzwi głównej świątyni, bardzo ładnej klasycystycznej murowanej cerkwi, zasalutowałem zakazowi fotografowania, postałem chwilę w przedsionku, walcząc z masywnymi drugimi drzwiami, gdy nagle usłyszałem śpiew. Prawdziwy, przepiękny, starocerkiewny chór. Jak anielskie trąby, jak złoto z nieba. Byłem przekonany, że to zamknięci od wewnątrz mnisi mają swoje nabożeństwo. Nagle wrota się zakołysały i z trzaskiem uchyliły, po czym pokazał się w nich zaskakująco malutki człowiek. To znaczy był normalny, ale o otwarcie tych drzwi podejrzewałem kogoś o większej masie. Wszedłem do środka.
Trwało nabożeństwo, prawda, ale z udziałem wiernych, a tych było około dziesięciu, i wszyscy zaczęli się obracać i mnie sobie oglądać. No jasne, stanowiłem dla nich jakąś rozrywkę, bo stali tam już dwie godziny – wyczytałem później z kartki, że nabożeństwo rozpoczęło się o siódmej, a była to liturgia wg św. Bazylego, uroczysta i baaardzo długa. Miało się ku końcowi, niebawem wierni ustawili się do komunii, diak parę razy wszedł i wyszedł przez swoje drzwi, kapłan uczynił podobnie przez carskie wrota, trochę kadzidła, dużo kunsztownego śpiewu i koniec. Pół godziny tam stałem, sam nie wiem kiedy zleciało. Do teraz brzmią mi w uszach te śpiewy. A raczej rezonują gdzieś w klatce piersiowej i w duszy, bo nie na słuchu to wszystko polega.
Zdjęć nie robiłem, nie miałem ochoty na utarczki. Dopiero na samym końcu, na odejściu, pstryknąłem jedno, jak już nikogo nie było w środku.
Zimno było przeraźliwie, zmarzłem w stopy, co chwila chciało mi się siku. Jeden z mnichów zagadnął mnie: „czego pan potrzebuje?”, a usłyszawszy, że zwiedzam sobie tylko, zdziwił się: zwiedza pan? przecież jest zimno. Wyglądał jak z filmu: zarośnięty po oczy, z bulwami na nosie, z niekoniecznie wszystkimi zębami, ale za to jednym srebrnym, i na dodatek coś przeżuwający szeroko otwartymi ustami. Jakby mu zmienić kostium, to wypisz wymaluj – poszukiwacz złota z technicolorowej produkcji o Klondike. Poszedłem „sobie zwiedzać” dalej.
Oprócz świątyni głównej najbardziej podobała mi się miniprzystań z jedną łódką, jedną ławką i jednym krzyżem oraz dom pielgrzyma w gubernialno-syberyjskim stylu. Wszystko takie bardzo rosyjskie. Spędziłem tam półtorej godziny. Warto było.
Następny był Kodeń, ale byłem tak przemarznięty, że nie poświęciłem mu większej uwagi. Zrobiłem tylko zdjęcie Matce Boskiej Ukradzionej i pojechałem do Kostomłotów, do jedynej w Polsce parafii neounickiej.
Kolejny „koniec świata”, malutka wioseczka nad samym Bugiem, cerkiewka i dom zakonny ojców Marianów też niewielkie. Poszczęściło mi się. Napotkałem starszego duchownego, który otworzył mi cerkiewkę i ciekawie poopowiadał o zawiłościach katolicko-unicko-prawosławnych. Bardzo dużo w nim było ciepła, życzliwości i – bo ja wiem – ekumenizmu. Tak. Przy okazji wyszło, że świat nie jest za wielki, bo ojciec ten przez dziesięć lat pracował w Rzepiskach koło Jurgowa, a na parafii przebywał obecnie kleryk z Elbląga... Bardzo mi się podobało w tych Kostomłotach, chciałbym tam jeszcze kiedyś przyjechać, może na Dni Ekumeniczne.
Terespol jest wart wspomnienia o tyle, że napełniłem tam wreszcie butlę turystyczną, choć to wielce nielegalne, bo nie wolno już tego robić i kara za to grozi, ale młody chłopak ze stacji miał to wszystko gdzieś.
No i zaczął się Podlaski Przełom Bugu, kraina piękna. Najpierw wylazłem na wieżę widokową, z której można zobaczyć rozlewiska Krzny, a potem maszerowałem „Szwajcarią Podlaską”, czyli jednym z urokliwszych kawałków na całej mojej trasie. Co i rusz gubiłem ścieżkę i przedzierałem się przez jakieś chaszcze, ale szczęśliwie dotarłem do mety, robiąc po drodze zdjęcia i mając frajdę z samego łażenia brzegiem dzikiej rzeki. Pogoda nie rozpieszczała, wiał zimny wiatr, wisiały ołowiane chmury. Wracać trzeba było asfaltem, a potem tą samą drogą przez pola, co w tamtą stronę, więc urozmaiciłem sobie żywot, wybierając ciekawszy wariant – wzdłuż brzegu. Był na tyle ciekawy, że po półgodzinie stanąłem bezradny, otoczony trzęsawiskami, z cierniem wbitym w dłoń, lekko spocony i trochę poirytowany. A to dlatego, że chciałem już jeść obiad, a tu jakieś błądzenie się włączyło. W dodatku takie podręcznikowe wręcz, bo chyba pierwszy raz w życiu mi się zdarzyło, by iść teoretycznie przed siebie i znaleźć się nagle w miejscu znanym sprzed piętnastu minut. Doczłapałem w końcu do auta i zacząłem gotować. Wewnątrz.
Nie wiem, co tak na mnie podziałało, ale po zjedzeniu ciorby i wypiciu kawy odcięło mi zasilanie. Do Janowa Podlaskiego jechałem jak zombi. Kupiłem tam colę, bo czułem, że tego mi trzeba. Faktycznie, pomogła. I nagle zrobiła się piękna pogoda, chmury się rozstąpiły, dojechałem nad sam Bug i zacząłem pokrzykiwać z radości, bo w słońcu rzeka ta ma taki kolor, że chce się ją od razu wypić przez słomkę albo obłożyć bitą śmietaną. Bardzo żałowałem, że prom do Niemirowa jest nieczynny. Ach, zdjęcie na promie na środku Bugu...
Przez to zamiłowanie do promów wpadłem zresztą w niezłe tarapaty. Nieco dalej reklamowała się kolejna przeprawa, a że znalazłem już nocleg i chciałem jeszcze skorzystać z ostatnich chwil słońca, pojechałem sprawdzić, czy jest czynna. I wpakowałem się w błoto. Po krótkiej walce wydostałem się z niego i byłem z siebie dumny jak nie wiem co. Ale podkusiło mnie skręcić jeszcze w inną drogę... No i klops. To słowo zresztą nieźle oddaje sytuację – onomatopeicznie, koło wessało mi po oś. Może gdybym miał saperkę, to bym dał radę się wykopać. A tak musiałem szukać pomocy u leśniczego. Bardzo fajny chłop, tak w ogóle, a nie tylko dlatego, że mi pomógł. Wespół wzespół, za pomocą liny, fiata 126p i pordzewiałego szpadla, a także siły mięśni dwóch młodych chłopaków i dopingu dziewczyny jednego z nich wyciągnęliśmy dziada z opresji. Leśniczowie to zacna nacja.

Dzień Siódmy.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

4. IV. 2007 Środa 20:25

Wytyczno, na skraju Poleskiego Parku Narodowego.
Dom Rekolekcyjny Sióstr Nazaretanek.

Czego naprawdę nie lubię, to uderzać się w głowę. Czuję się wtedy upokorzony, mały, niepotrzebny. Bicie po głowie jest bardziej torturą psychiczną – tak sądzę. A ostatnio trochę za często zdarza mi się gdzieś stuknąć czaszką. W lusterko wsteczne, w bagażnik, w za niską framugę furtki. W efekcie mam porozbijany łeb i ból promieniuje mi aż na zęby. Łykam ibuprom max.
Dobrze, że wreszcie nauczyłem się odpoczywać. Dzisiejszy dzień był koniecznym wytchnieniem. Sześć dni, ponad tysiąc kilometrów, wycieczki piesze, trochę stresu – to wszystko potrafi zmęczyć. A remedium? Nieśpieszne zwiedzanie muzeum i dużo snu.
Wczoraj zasnąłem w locie. Nie pamiętam nawet tych dwóch kroków pomiędzy wyłącznikiem światła a łóżkiem. Mogło być parę minut po dwudziestej drugiej. Spałem mocno i zdrowo, czułem to nawet przez sen. Przebudziły mnie dzwony, ale się nie poddawałem i podniosłem się z łóżka dopiero na przeraźliwe miauczenie pod drzwiami. Brudnobiały, lekko schorowany zwierzak domagał się uwagi i śniadania. Parę głasków i reszta pasztetu z indyka załatwiły sprawę. Zjadł i poszedł, a ja rozpocząłem bardzo miły poranek, z polegiwaniami i rozwleczoną kawą, wszystko przetykane zapatrzeniami w okno, uroczo kadrujące Jezioro Wytyckie błyskające między świerkami. Pozbierałem się dopiero przed dziesiątą.
Muzeum we Włodawie chciałem zwiedzić głównie ze względu na judaica. Bo to w sumie jest pogranicze, tygiel i tak dalej, a ja ciągle tylko cerkwie i cerkwie. Więc najpierw malarstwo olejne jakiegoś pana, „żydowskie miasteczka” czy coś podobnego. Parę sympatycznych scenek rodzajowych, gorzej, gdy chciał pójść w symbole i metafizykę. Potem Wielka Synagoga. I tu dużo wzruszeń, bo i sama przestrzeń, i sprzęty, o których istnieniu nie miałem pojęcia, jak tefilin, i stare księgi, i fotografie. Po raz kolejny spróbowałem objąć rozumem: cały świat, cała kultura, życie, równolegle uniwersum – puszczone z dymem. Wygnane.
W mniejszej synagodze obejrzałem film dokumentalny z Festiwalu Trzech Kultur. Coraz większą mam ochotę na przyjazd na tę imprezę.
Droga powrotną szła okrężnie, bo chciałem sobie zabezpieczyć nocleg wielkanocny i w tym celu odwiedzić gospodarstwa agroturystyczne, których między Sosnowicą a Urszulinem miało być kilka. I wyszło tak, że tylko w jednym miejscu wynajmują przez Święta, i to akurat tam, gdzie najbardziej mi się podobało, łącznie z nazwą: Jamniki. Plan jest więc taki: jutro dalej na północ, przez podlaski przełom Bugu do Drohiczyna, z noclegiem gdzieś po drodze, a potem powrót na Polesie i świętujemy Zmartwychwstanie na moczarach. Plan, jak to plan, może ulec modyfikacjom, mam jednak wolę i nadzieję, że niezbyt wielkim, bo wydaje mi się zgrabny.
Wróciłem na kwaterę po trzeciej, zjadłem obiad, poczytałem dla relaksu Dickensa i nagle mnie zmorzyło, ale tak, jakby ktoś światło wyłączył. Spałem dwie godziny, a przez kolejną usiłowałem dojść do siebie. Uregulowałem należność z siostrą przełożoną (wyceniłem te dwa noclegi na dwadzieścia sześć złotych, a to dla braku ciepłej wody w kranie; była w wiaderku, przynoszona z kuchni) i znowu z przyjemnością zadekowałem się w moim jednoosobowym pokoiku. Tak Bogiem a prawdą posiedziałbym tu jeszcze jeden dzień, nie dla walorów samego miejsca, tylko żeby się trochę ponudzić, zasiedzieć. Poczuć wakacje w inny sposób, odmienny od mojego naturalnego, czyli hiperaktywnego. Ale może uda się to w Jamnikach ( :-) uśmiecham się za każdym razem myśląc tę nazwę).

Dzień Szósty.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

3. IV. 2007 Wtorek 21:20

Wytyczno, na skraju Poleskiego Parku Narodowego.
Dom Rekolekcyjny Sióstr Nazaretanek.

Dzisiaj to już jestem naprawdę, na poważnie zmęczony. Już tak do szumów w głowie i braku kontroli nad ciałem. Najgorzej jest po zgaszeniu silnika, przy próbie wysiądnięcia z auta: wszystko mi gdzieś ucieka, przedmioty nie są na swoich miejscach, bo ręce ich nie znajdują tam, gdzie znaleźć się spodziewają. Składa się na to szósty dzień w podróży (a dwa z tych dni były mocno aktywne ruchowo), i to, że wstałem dziś o szóstej, bo tak wstawali moi gospodarze, choć chyba nie zdarza się to codziennie, bo dziadek narzekał, że normalnie to łóna śpi do łósmej, a tyko dzisio sie tak zerwała, nie wiedzieć czemu. W ogóle przemili ludzie, bardzo sympatyczni jako małżeństwo, złote gody już chyba za nimi, a mimo to w tych docinkach, którymi się hojnie częstują, jest miłość i troska, a nie zjadliwość i bezsilny wstręt. Śmiałem się szczerze, dziadek do mnie oko puszczał.
Śniadanie było konkretne: bigos i placki na słodko. Jechałem na tym do późnego popołudnia. Jeszcze chwila zabawy ze szczeniaczkami, zdjęcia zdjęcia zdjęcia, i pojechałem. Machaliśmy sobie na pożegnanie.
O Chełmie wiedziałem tyle, że jest tam udostępniona do zwiedzania kopalnia kredy – pod miastem. Wejście ulica Lubelska ileś tam. Czyli przyjadę, pobłądzę po centrum, znajdę parking, a potem kupię plan miasta i wszystko się potoczy jak zwykle. Jadę, brum, droga do przejścia w Dorohusku pierwsza klasa, więc sto na liczniku. Wita mnie cementownia, wielka taka, wrażenie na mnie zrobiła. Jedno rondo, drugie, skręcam instynktownie w stronę wież kościołów, wspinam się stromą ulicą, dostrzegam wolne miejsce, pakuję w nie jettę, wysiadam, obracam się i... stoję przed wejściem do kopalni kredy. Bardziej pod drzwiami nie mógłbym zaparkować, chyba z linijką. Bardzo to miłe. Ale jak się jest w podróży, to takie rzeczy się przydarzają i już się tak tym nie zachłystuję, choć – tak, niewątpliwie jest w tym magia.
Nie ma jeszcze dziewiątej, pierwsze wejście w sztolnie jest o jedenastej, co ja ze sobą zrobię? Zwiedzę centrum oczywiście. Na pierwszy rzut: kościół p.w. Rozesłania Świętych Apostołów. Zaskakująco piękny. Przykuwający uwagę detalami. No perełka. A potem cerkiew prawosławna. Co oni mają z tymi zakazami zdjęć?... Do tego dziwnie argumentują. Spytałem popa, czemu to tak, a on na to, że różne intencje powodują ludźmi robiącymi zdjęcia cerkwiom. Nie drążyłem tematu. Rundka po targu, deptaku, wejście na górę Chełmską (piękna dzwonnica), no i zleciało, za pięć jedenasta kupiłem bilet i jako jedyny zwiedzający zszedłem z przewodniczką do podziemi. Straszne miała gadane. Niby to normalne u przewodników, ale odpowiedź na każde moje pytanie poprzedzona była pięciominutową przebieżką po rewirach kompletnie nie związanych z interesującą mnie kwestią. No dobrze, czepiam się. Dużo ciekawych rzeczy usłyszałem.
Z Chełma – do Włodawy. Po drodze przystanek w Sobiborze i krótka zaduma w miejscu pamięci. Muzeum było nieczynne (jeszcze nie ma sezonu...) i może dobrze, bo po Bełżcu mam trochę dość. Włodawa – w przeciwieństwie do Hrubieszowa – spodobała mi się od razu. A może to byt określa świadomość, może dlatego na luzie i z życzliwością chodziłem po miasteczku, że miałem już umówiony telefonicznie nocleg? Jakby nie było, we Włodawie zdecydowanie wyraźniej poczułem ten opiewany „kresowy” nastrój. Odbywa się tam Festiwal Trzech Kultur, sprawdzę kiedy i co się na nim dzieje.
Już naprawdę nie mam siły, muszę natychmiast iść spać.
Na dorżnięcie odbyłem jeszcze – już po zakwaterowaniu – krótki spacer nad brzegiem Jeziora Wytyckiego.

Dzień Piąty.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

2. IV. 2007 Poniedziałek 20:55

Józefów, Strzelecki Park Krajobrazowy

Stanowczo za dużo ostatnio płaczę. Albo inaczej: za silne wzruszenia mnie spotykają, bo łzy to tylko kanalizacja. Co poradzę? Taka podróż, taki czas, taka dusza.
Zacząłem dzień od naprawdę mocnego uderzenia. Tak mocnego, że właściwie do niedawna nie mogłem się pozbierać. Odwiedziłem muzeum – miejsce pamięci na terenie byłego obozu zagłady w Bełżcu. Wstrząsające. Porażające. Muzeum jest multimedialne, otwarte trzy lata temu, supernowoczesność. Słuchałem nagranych relacji ocalałych, oglądałem zdjęcia Żydów przed egzekucją... Roztrząsłem się. Od dwóch czy trzech lat nawiedza mnie temat Holocaustu, tak jakbym chciał go pojąć, objąć. Nie da się. Nie mogę, nie potrafię, to jest niemożliwe chyba. Nie mieści mi się to w głowie. Samo muzeum jest zresztą bezlitosne dla odbiorcy, nic w bawełnę nie owija, więc szok jest jak najbardziej odpowiednim słowem. Cały teren jest jednym wielkim pomnikiem, pawilon z ekspozycją jest do niego tylko przyklejony, dyskretnie zagłębiony w ziemię, by nie zakłócać widoku zgliszczy. Tak. Dwa czy trzy hektary popiołu, szlaki hutniczej czy sam nie wiem czego. Szoah. Innego skojarzenia być nie może. Nogi się uginają. Środkiem prowadzi korytarz, którego ściany coraz bardziej się wznoszą i samotny człowiek w pewnym momencie zaczyna słyszeć echo swoich kroków. Trochę mi się przypomniał Beksiński (postać ze światełkiem w kanionie figur zimnych martwych bogów). Pustka w głowie, bo i cóż można wymyśleć wobec tego wszystkiego? Wsiadłem w auto i włączyłem trójkę, chciałem żeby ktoś do mnie gadał i mówił, że jest dobrze.
Temat cerkiewny dalej w robocie, więc kierunek: Korczmin, a tam cerkiew grająca z fizyką w kości, o bryle, której proporcje mają prawo mieć tylko budowle murowane. Nie wiedziałem, że z drewna można stawiać takie smukłe konstrukcje. Następnie był Dłużniów i największa z kolei drewniana cerkiew w Polsce. Pięknie, ale dużo ciekawsze niż sam obiekt okazało się dotarcie do wioski. Z mapy wynikało, że z żadnej strony nie prowadzi do niej asfalt. Wjechałem więc w miedzę, upewniwszy się uprzednio o słuszności swych poczynań u chłopów przygotowujących ziarno na zasiew. Tera je sucho panie i przejedzie. Może i tak, ale sucha miedza przerodziła się w typową – suchą – traktorówkę o czterdziestocentymetrowych koleinach. Przez parę kilometrów pełzłem na jedynce, balansując na krawędziach. Ratuj Panie, bo giniemy, powtórzyłem kilka razy w najgroźniejszych momentach, bo wyglądało to już naprawdę niewesoło. A co najważniejsze: miałem szyby zbryzgane błotem, znaczy – jetta przeszła chrzest off-roadowy :-) Niestety, nie utrwaliłem tego na zdjęciach, po niedługim czasie błocko odpadło.
Dalej to już sam miód. W Dołhobyczowie ładna murowana cerkiew (w ruinie) i kościół z miniaturą wieży kościoła Mariackiego. No i... Bug! Tak, to wydarzenie na miarę dotarcia nad Morze Czarne. Bardzo się ucieszyłem na widok pierwszego błękitnego rąbka. Piękny miała dzisiaj kolor rzeka, jestem urzeczony. W Kryłowie chciałem sobie zrobić popas, zjeść zupę przy ruinach zamku na wyspie, ale nie dało się tego zrobić, bo jest wiosna, Bug wylał i mogłem się tylko pogapić na zatopione drzewa. Obiad zjadłem więc w Ślipczach, gdzie rzeka przełamuje się przez lessowe wzgórza, a skarpy – momentami pionowe – mają i po dwadzieścia metrów. Na krawędzi takiej skarpy urządziłem sobie mój codzienny relaks.
Już wczoraj wieczorem, kiedy jeździłem w te i wewte między Narolem a Hrebennem, szukając noclegu, doszedłem do wniosku, że potrzebuję dnia przerwy, bo już mi się w głowie kręci od tej ciągłej jazdy. Doskonałym do tego miejscem wydał mi się Hrubieszów, zwłaszcza, że wedle przewodnika jest to cud miasteczko, jedyne w swoim rodzaju i tak dalej. Odpocznę, pozwiedzam, ponicnierobię i dobrze zjem – taki był plan. No i niestety, coraz większego dystansu nabieram do tego, co pisze pan Rąkowski, bo ewidentnie żyje przeszłością, a dla podróżujących hic et nunc niewiele ma praktycznych informacji, poza tym jego opisy są – jakby to powiedzieć... – upiększoną wersją rzeczywistości. Może zresztą patrzę przez ciemne okulary złego humoru, jakiego nabrałem po tym jak się okazało, że niemożliwością jest znaleźć w Hrubieszowie normalny (czytaj: w normalnych pieniądzach) nocleg. Zagadnięta w tym temacie kobieta z domu kultury nawet mnie ofuknęła: no co, przecież są hotele! Zjawisko kwatery prywatnej jest tam najwyraźniej obce, zapytywani ludzie nie bardzo wiedzieli, o co mi chodzi. Pozostało zatem tylko obejrzenie centrum, skądinąd dość urokliwego gdyby nie wczesny Gierek w środku tego wszystkiego. A z kirkutem to już była naprawdę przesada. Nastawiłem się na omszałe macewy wśród wierzb, a znalazłem ogrodzony trawnik z tabliczką informacyjną. Omiotłem jeszcze raz wszystko spojrzeniem i pojechałem w kierunku Zosina, najdalej na wschód wysuniętego punktu Polski. Najprzyjemniej będę wspominał... no cerkiew oczywiście :-), której wygląd celnie ujął profesor Zin: delegatura Kremla w Hrubieszowie.
Zaczął się ostatni dzisiaj etap podróży, nadbużańskie wioseczki i Strzelecki Park Krajobrazowy. Ponieważ poprzedni nocleg kosztował mnie więcej niż wynosi mój limit dobowy, byłem zdecydowany spać w samochodzie lub namiocie, no chyba że znajdę coś do dwóch dych. Starałem się nie myśleć o jutrzejszych przymrozkach... W Skryhiczynie skręciłem na Józefów, w głąb lasów, do wioski, gdzie z pewnością nikt nie wystawia tabliczki z napisem „Pokoje”. Nie wiem, co mnie prowadziło. W osadzie jest tylko kilka chałup, zajechałem do ostatniej z nich i pomyślałem: to tu. Z chałupy wyszła rześka staruszka, spytałem czy mogę rozbić namiot i w odpowiedzi usłyszałem balsamiczne słowa: toć przecie zimno, u nas izba wolna, śpiwora nie trza, ja pościelę, chodźcie, kartofelki się dogotowują, zjecie co, my się nie boim, my wierzym w ludzi i w Boga wierzym.
A książki na regale stoją grzbietami do ściany. Taka konspiracja.

PS.: Od syna gospodarzy, zawezwanego w trybie pilnym, kupiłem czterdzieści litrów ukraińskiej ropy, po trzy złote za litr.



Dzień Czwarty.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

1. IV. 2007 Niedziela Palmowa 22:30

Łaszczówka k. Tomaszowa Lubelskiego, motel „Arkadia”

Dziś męcząco. Zgubiłem się trochę w lesie. Zupełnie nie w moim stylu. Nie miałem dobrej mapy, kompasu, nic. Tylko schematyczną mapkę w przewodniku. Przygoda!
Zacząłem dzień sympatycznie, od spotkania z dziczkami. Gospodarstwo, w którym nocowałem, utrzymuje zagrodę. Prześmieszne zwierzęta. Chrumkają, kwiczą, gonią się... No ubaw. Potem jazda do Radruża, przez Horyniec. I tu trochę pech. Jest tam najcenniejszy ponoć zespół cerkiewny w Polsce, ale co z tego, kiedy brama zaparta, a „opiekun obiektu” jest niedostępny, w domu go nie ma, telefon głuchy. To jest nie w porządku. Trudno. Zdjęcia zza muru, spacer po okolicy, kontemplowanie bruśnieńskich nagrobków – no ale ileż można. Nie doczekałem się na otwarcie bramy. Horyniec zlekceważyłem, bardziej mnie interesował kolejowy „suchy port” w Werchracie... Stacja przeładunkowa, wszystko przez te osiemdziesiąt dziewięć milimetrów. Porozmawiałem ze stróżem, opowiedział mi że kiedyś panie to ho ho, wszystkie te łąki co tu widać zapełnione były kamazami, ziłami, a przeładunek szedł dzień i noc, dzień i noc. Musiałem się trochę wysilić, żeby wyobrazić sobie ten ruch i zamieszanie, bo marnie to teraz wygląda i bidnie: suwnice, peron, rampa. No ale „suchy port przeładunkowy”... – to działa na wyobraźnię. Napomknąłem coś o „końcu świata”, nie że Armageddon, tylko że ta stacja jest na końcu świata i w ogóle, a stróż popatrzył na mnie bystro i odbił: a może początek świata, hę? gdzie słoneczko wstaje? na wschodzie, tak? no.
Przyszedł czas na wykonanie kolejnego planu, czyli wycieczki pieszej na Monasterz i Wielki Dział, ze szczególnym udziałem bunkrów z Linii Mołotowa. Część pierwsza – palce lizać, słoneczko świeciło, wiosenne wzniecało zapachy, a samo miejsce też magiczne.
Uroczysko na wzgórzu, z kompletem pamiątek: ruinami monasteru, śladem po cerkwi grekokatolickiej, cmentarzem wojskowym z Pierwszej Wojny Światowej, pustelnią brata Alberta i pomnikiem ku czci UPA... Nie idzie się nudzić. Rozbawił mnie tam pewien jegomość. Zazwyczaj ludzie chodzą do lasu z koszykiem – na grzyby. Ten szedł z saperką i wykrywaczem metalu. Ostatecznie – też zbieractwo.
A potem szedłem, szedłem bardzo długo przez łąki, wzdłuż lasu, przez pustkowie kompletne, tylko krzyż przy drodze znaczył miejsce, gdzie kiedyś istniała wieś. Powoli stawało się jasne, że to już nie jest spacerek i że się zdrowo dzisiaj nachodzę. Wyszedłem na Wielki Dział (przynajmniej tak sądzę... – wszystko tam jest płaskie i zarośnięte) i zacząłem szukać tych bunkrów. Pewnie bym ich nie znalazł, ale zjawiło się dwóch, co już znaleźli i mi wskazali. Bunkier taki sobie, liczyłem na jakieś żelastwo wojenne, a tu tylko brudny beton. W tym drugim, którego nie znalazłem, była podobno armata, ale już mi się nie chciało, zwłaszcza, że musiałbym się cofać. Czas już było wracać. I tu zaczęły się schody. Bo wiedziałem tylko, że muszę iść na północ, by dojść do szosy na Werchratę i trafić do miejsca, gdzie zostawiłem samochód. A tu tyle duktów, ścieżek, nawet jakiś znakowany szlak się znalazł, co wybrać? Skończyło się na tym, że darłem na przełaj. A w głowie tłukł mi się Cummings :-), „jeśli szukasz prawd...”. Ale jakoś nie mogłem dojść do tego asfaltu, choć momentami biegłem. Zrobiło mi się dziwnie. Głupio byłoby pobłądzić w takim terenie i wzywać pomocy. Zwłaszcza że co jakiś czas słyszałem warkot silników. Ale nie wykluczam omamów. Wreszcie między drzewami zamigotały domostwa. Dojdę tam i spytam o drogę, postanowiłem. I już się prawie z gąską witałem, gdy wyrosły mi przed nosem mokradła, których nijak nie dawało się obejść. Znów na przełaj, mokre buty... Wylądowałem w Woli Wielkiej i zostało mi do przejścia osiem kilometrów asfaltem. Trochę mnie to osłabiło. No ale przecież na pewno złapię stopa! błysnęła genialna myśl. Niestety, autostop to nie taxi i przez pół godziny nic nie jechało w moją stronę. Ponadto wielka ciemna chmura, pęczniejąca nad moją głową od dłuższego czasu, stwierdziła, że nadszedł czas owocowania. Popłynęły krople deszczu wielkości fasoli jasiek. I znowu, jak na zawołanie – samochód, z wolnym miejscem z przodu. Mokłem zatem przez dwadzieścia do dwudziestu pięciu sekund...
Po tym wszystkim należał mi się długi relaks z ciorbą, radiem typu trójka i składanym krzesełkiem, które jest tak wygodne, że hej.
Chciałem nocować w Hrebennem, chciałem tam dojechać off-roadem przez lasy, ale skończyło się tak jak wczoraj – wycofem. Jechałem naokoło, noclegu nie znalazłem, zrobiło się już ciemno, księżyc w pełni chorobliwie na żółto świecił, już byłem bardzo zmęczony i pewnie dlatego nie zdecydowałem się na spanie w samochodzie albo w namiocie. No i jeszcze dlatego, że w nocy miały być przymrozki. Odżałowałem więc pięć dych i zameldowałem się w motelu jak jakieś panisko, a nie traper – włóczykij...
Jutro na dzień dobry obóz zagłady w Bełżcu.


Dzień Trzeci.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

31. III. 2007 Sobota 22:05

Łukawiec

Czemu przypisać, że czuję się królem życia? Może temu, że jadę sobie swobodnie przez pola piaszczystą drogą, śpiewając na całe gardło? Albo temu, że leżę na ławce przed cudnej urody cerkwią w Chotyńcu i chłonę jej urok, kolor i blask, najedzony, w popołudniowym słońcu? Teraz leżę za to w trochę za mocno pachnącej proszkiem pościeli w gospodarstwie agroturystycznym, które jest tak naprawdę niezłym pensjonatem, z salonem kojarzącym mi się z chatką myśliwską Honeckera: skórzane sofy, kominek... Trzydzieści złotych to trochę wyśrubowana cena, mój górny limit zresztą. Ale to tak gwoli ścisłości kronikarskiej, bo przecież – stać mnie i nie narzekam.
Zacząłem od skansenu w Sanoku. Duży, piękny, pełne słońce, zimny wiatr. Byłem zadowolony, chociaż lokalny przewodnik krzywił się, że teraz panie to wszystko tak na pół gwizdka, bo wnętrza pozamykane. No – to fakt. Powód, żeby jeszcze raz wpaść w te okolice. Mało co jest teraz w stanie zepsuć mi humor :-)
Jeśli Sanok – to Beksiński. Taki slogan mierny, ale jego rozwinięcie w praktyce... Wystawa obrazów Zdzisława Beksińskiego mieści się na tzw. zamku, konkretnie na jego drugim piętrze. Po drodze jest jeszcze sztuka sakralna i niesakralna, wschodnia i zachodnia. Za cerbera robił jakiś fan Allena Ginsberga, płaszcz-broda-okulary. Ponieważ nastawiłem się na Beksińskiego i ikony nie pociągały mnie tego dnia zbytnio, łaziłem tu i tam, robiąc trochę na złość aniołowi stróżowi nie mogącemu się połapać, gdzie jestem. W końcu drugie piętro i... Prosty do bólu truizm: dzieła oglądane na żywo działają daleko lepiej niż oglądane w albumie, wie to każdy miłośnik sztuki plastycznej, a tym to raczej tylko bywam i to nader rzadko. Sporo obrazów znałem z „Nowej Fantastyki”, gdzie Z.B. był wielbiony (bez wzajemności), w niczym to jednak nie zmniejszyło moich wrażeń, a te były spore... Dość powiedzieć, że oddech mi się pogłębił na długie chwile. No coś jest w tych malowidłach. Coś mi bliskiego. Chociaż w domu bym nie powiesił żadnego. No i jak to jest?
Droga do Przemyśla – jedna wielka przyjemność. Serpentyny przed Tyrawą Wołoską, znów śpiewanie na całe gardło, muzyka. Popatrzyłem później na mapę i wychodzi na to, że droga nr 28 jest jedną z najbardziej malowniczych tras w Polsce. Cały czas przez pogórza i pagóry. Przed Przemyślem wziąłem na stopa jakiegoś młodego dresa. Nie odezwał się słowem, na koniec mruknął tylko: „tutaj”, trzasnął drzwiami, że mało mi szyba nie wyleciała – też fajnie. Ale miasta nie miałem ochoty zwiedzać. Ani kościołów, ani twierdzy, ani nic. Za duże to wszystko jak na mój nastrój i charakter wyprawy. Potoczyłem się na Medykę. I tu nastąpił jakiś przełom, przełom w skali całego mojego życia, już nigdy nie będę postrzegać tak samo. Otóż zawsze czułem nieokreślony lęk przed nieznanym industrialem, a jeśli dodatkowo związany on był z transportem na wielkie odległości, to tym gorzej. Porty przeładunkowe, stacje towarowe – to wszystko mnie przerasta, może dlatego, że uświadamia mi, iż nigdy nie uda mi się być wszędzie, wszystkiego dotknąć, zjeść, zobaczyć, powąchać. Mijałem więc właśnie jakiś kolejowy terminal przeładunkowy czy coś w tym guście, nosiło to nawet nazwę: Medyka Rozdzielnia czy jakoś tak. I nagle pstryk. Uśmiechnąłem się do siebie i budynków oraz żelastwa i wiem, że od teraz będę przyjaźnie patrzył na te wszystkie wagony i statki, żurawie, kontenery i suwnice, chociaż są nieprzyjazne i nienaturalne dla mnie. Czy coś tracę? Nic. Chyba nie. Raczej rosnę w siłę.
W Torkach poczułem się znowu na miejscu. Boczna droga, pogranicze, „kraina zapomnianych cerkwi”. Realizacja planu jednym słowem. Po drodze przegapiłem jedynie pomnik UPA w Hruszowicach, ale po pierwsze: jutro w Monastyrze koło Werchraty też obejrzę coś podobnego, a po drugie: ten pomnik jest znany głównie z kontrowersji i emocji jakie budzi, a szczerze wątpię,czy dane by było mi je przeżyć, stojąc przed nim i cykając fotkę.
Cerkiew w Chotyńcu to chyba wydarzenie dnia dzisiejszego. Jedyna na mojej trasie czynna cerkiew grekokatolicka, przy okazji jedna z najpiękniejszych i najstarszych. Spędziłem przy niej dużo czasu. Odpoczywałem. Jasne, jadłem też ciorbę i kiełbasę, piłem kawę, ale najwięcej ukojenia przyniosło mi gapienie się na piękne, złotem błyszczące drewno w jego smukłych, a jednocześnie pełnych kształtach. Po prostu – przebywanie w polu mocy :-) Śmiesznostka: zachciało mi się siku, więc obszedłem cerkiew, by nie gorszyć ludzi w chałupach, a tam – na tyłach świątyni – czekał na mnie wychodek polowy... Skorzystałem, ma się rozumieć.
A z Wielkimi Oczami nie wyszło. Chciałem tam zanocować, nawet opóźniałem swój tam przyjazd, błądząc po miedzach, by dotrzeć do tego mikromiasteczka z najmniej spodziewanej strony. Klimat mi jednak nie podszedł. Szeroko reklamowana „jedyna na tym terenie cerkiew z pruskiego muru” stała w kompletnej ruinie, podobnie synagoga. Ale to w sumie nic, ruiny też mają swój urok, chociaż coraz mniej jestem miłośnikiem rozpadu. Jakoś po prostu nie poczułem tego miejsca. Nawet chciałem się przekonać, spytałem o nocleg, ale gospodarz, czyli właściciel sklepu mający ponoć pokój do wynajęcia, wykręcał się, półuśmiechał głupawo i w końcu strzelił prosto: ee niee, my tam wódę pijemy... Dał mi jednak cynk, dzięki któremu leżę tu sobie teraz, wykąpany i nakarmiony.
Dobrze.
Jutro Niedziela Palmowa. Ubiorę się ładnie. Mam białą koszulę i marynarkę...




Dzień Drugi.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.


30. III. 2007 Piątek 22:35

Wola Piotrowa

Brakuje mi słów i syntaktyki, by oddać całe moje wzruszenie i wdzięczność dla Boga i losu, że mnie tu przywiało. Chciałem zobaczyć wioskę, o której przeczytałem parę zdań w atlasoprzewodniku, że Zielonoświątkowcy, ora et labora, wyobrażałem sobie chyba , że zobaczę bieszczadzkich amiszów. Po zejściu z Chryszczatej byłem już trochę znużony, miało się ku wieczorowi i o noclegu zaczynałem myśleć, a dobrym miejscem do tego wydawał mi się Sanok. Do Woli Piotrowej zajechałem w zasadzie z własnej konsekwencji – bo tak sobie postanowiłem i koniec. Pierwsze wrażenie nie było miłe. Smród. Ale nie nawozu – zapach gnojówki bardzo lubię – tylko czegoś gnijącego. Po obu stronach drogi zwykłe zadbane domki (znowu: czekałem na kurne chaty? kibucki barak?), oczekiwana tablica: noclegi, potem druga, ale w sumie nic, co by przykuło moją uwagę. Nagle po prawej mignął napis „Dom Modlitwy”. Stop – nawrót. Drzwi zamknięte, wokół nikogo. Zacząłem się wahać: jechać do Sanoka czy zostać tutaj? Za drugą opcją przemawiał spokój, za pierwszą: ruch i miasto nocą. Wyjąłem butelkę mineralnej i oparłszy się o maskę auta postanowiłem czekać. Sam nie mogłem się zdecydować, więc zdałem się na znak. Minęło parę minut. Na tablicy przed wejściem do zboru przeczytałem, że nabożeństwa są w niedziele i środy. A dziś jest piątek. Szkoda. Z bocznych drzwi Domu Modlitwy wyszła starsza kobieta w fartuchu i przeszła obok mnie. Uśmiechaliśmy się do siebie, ona życzliwie, ja zachęcająco-wyczekująco. Weszła do domu po drugiej stronie drogi i znów zostałem sam. Cierpliwości. Podreptałem w kółko, zerknąłem w atlasoprzewodnik. Starsza kobieta rozpoczęła powrót. Tym razem uśmiechałem się już jednoznacznie: tak, chcę porozmawiać. No i poszło. Wstępne obowiązkowe pytania i odpowiedzi, a potem wypaliłem: „tak tu stoję i nie wiem, co zrobić”. I się przedstawiłem. A Helena wskazała mi dom, w którym mógłbym przenocować, i nawet podeszła ze mną do pracującego na podwórku człowieka na emeryturze w celu poparcia i uwiarygodnienia. Tak, bardzo proszę, piękny pokoik na poddaszu, łazienka, kuchenka, piętnaście złotych... Okazało się, że nabożeństwa co prawda dzisiaj nie ma, ale jest modlitwa wieczorna. Od razu postanowiłem na nią pójść.
Wszystko wskakiwało na swoje miejsca, toczyło się jak naoliwione. Helena jest żoną pastora, w którego zastępstwie dzisiejszą modlitwę poprowadzi mój gospodarz.
Dzień pełen wrażeń, mocno kontrastowych ponadto. Obudziłem się sam o ósmej, wyspany jak dzik, zadowolony jak pies, słońce się do mnie szczerzy, no miód. Czasu miałem mnóstwo, bo muzeum otwierali dopiero o dziesiątej. Więc jutrznia, kawa, gapienie się przez okno. A potem zakupy w centrum, gdzie mnie poranny wkurz dopadł. Z ludźmi się zetknąłem... Ale wystarczyło się uśmiechnąć. Wydałem wszystkie korony, co okazało się grubym błędem, bo do muzeum nie wpuszczali za darmo... Uratował mnie kantor przyjmujący złotówki. Śniadanie zjadłem pod cerkwią, na ławeczce. Bardzo lubię jeść śniadania na ławeczkach w słoneczne poranki.
W muzeum byłem sam. Na drzwiach wisiał zakaz fotografowania, ale się nie podporządkowałem. Przeoczyłem tylko kamery... Przyszła pani z dołu i mnie zrugała. W sumie o co im chodzi z tymi zakazami? Ale muzeum ciekawe. No i w takim miejscu – na końcu świata prawie. Drugie i ostatnie muzeum Warhola jest w Pittsburghu. A co mnie najbardziej ubawiło, to to, że główna ulica biegnąca przez Medzilaborce nosi jego imię. Niby nic w tym dziwnego, no ale...
Drugim punktem programu były Jeziorka Duszatyńskie, czyli rezerwat Zwiezło. Ładna wycieczka, trzy godziny ostrego marszu, bo z rozpędu wszedłem na Chryszczatą. Niższe jeziorko miało przecudną, ciemnoszmaragdową barwę. Zdążyłem je jeszcze zobaczyć w słońcu, bo potem przyszły chmury i chyba nawet kropiło, co mocno mnie zgniewało, bo moja prognoza tego nie przewidywała. Skończyło się na straszeniu.
Bardzo się cieszę, że tu nocuję. Gospodarz poczęstował mnie kolacją, zaprosił na śniadanie. Dwie godziny z nim rozmawiałem. O życiu, o wierze. Dobrze mi.


Dzień Pierwszy.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia zobaczysz tutaj.

29. III. 2007 Czwartek 21:45

Medzilaborce – Penzion Sport

Jestem w miejscowości, gdzie poczęty został Andy Warhol. Wyemigrował prenatalnie – w szóstym miesiącu. W środku miasteczka (?) stoi muzeum sztuki nowoczesnej jego imienia. Pokój przypomina mi żywo miejsca, w których nocowałem jeżdżąc z Teatrem Profilaktycznym. Plus jest wielki taki, że jestem w pokoju sam. A łóżek jest pięć, więc łatwo mi sobie wyobrazić, jakbym się czuł, gdyby był komplet...
Podróż zacząłem późno, bo miałem nadzieję, że odbiorę z poczty kartę czterogigową do aparatu. Kręciłbym wtedy zdecydowanie więcej filmów. Pytanie tylko, czy z korzyścią dla ich atrakcyjności. No a tak mam te 1 GB, co i tak jest wielką pojemnością, i też jest miód. Wracając do tematu: o wpół do jedenastej wyzerowałem licznik i ruszyłem ze stacji BP koło ronda, z paliwem pod sam korek. Droga wiodła przez Zazadnią i Bukowinę, bo lubię tamtędy gdzieś wyruszać i wracać. Jest tak kameralnie i dyskretnie, a nie tak że wylotówka z miasta i o – jadę zakopianką. Jak wszyscy, którzy gdzieś jadą. Duszę miałem gdzieś tam w okolicach ramion, bo też pierwszy raz w życiu wyruszałem na samotną wyprawę. Ale powtarzałem sobie jak mantrę dwa hasła: „do odważnych świat należy” i „nie ma ryzyka – nie ma zabawy”. I pomogło. Już w Łapszach się wkręciłem w podróż. Sporo zrobiła muzyka. Beirut, Dreadzone, Sia Furler...
Pierwszy na trasie do zwiedzenia był Bardejov. Ładne miasteczko. Pinkwart (którego nota bene słyszałem rano w Trójce) nazywa je słowacką Krynicą. Ponoć polskim kuracjuszom tak się kojarzy, a to przez zabudowę sanatoryjną. Musi być nieźle zamaskowana, bo nigdzie jej nie mogłem dojrzeć, a wlazłem nawet specjalnie na czterdziestometrową wieżę kościoła św. Idziego. Sam kościół zresztą przepiękny, z otwartymi ustami stałem dość długo. A w ogóle to na start kupiłem sobie loda. Tak. Wysiadłem z auta, zapłaciłem za parking (złotówkę, a nie dwie, za godzinę) i wziąłem dwie gałki, po osiemdziesiąt groszy (a nie złoty sześćdziesiąt...) sztuka. Melonową i czekoladową. I tak doszedłem do rynku. Co mnie najbardziej zdziwiło, to brak lokali gastronomicznych typu restaracja, jadłodajnia albo coś. Już wcześniej wymyśliłem sobie, że w Bardziejowie (ubawiła mnie ta polska forma) zjem obiad. A tu klops. Może słabo szukałem. Skończyło się na absolutnie neutralnej smakowo zupie w restauracji usytuowanej w piwnicy, co mnie szczególnie uwierało, bo chciałem posilić się w jakimś ogródku, no ostatecznie w sali za szybą, skąd mógłbym śledzić wesoły żywot bardziejowian :-) Na pocieszenie kupiłem dwa kawałki kiełbasy, taki paprykowy powiew Węgier z ich boskim Dorogi Parasztkolbasz. Jeden pożarłem od razu.
Niedaleko za Bardejovem spotkało mnie miłe wyciszenie. Zupa do spółki z kiełbasą domagały się uherbacenia, zacząłem się rozglądać za sympatycznym miejscem na piknik. I nagle po lewej mignęła mi bania cerkwi. Nic nadzwyczajnego, wjechałem przecież w Beskid Niski, a taki widok tutaj to standard. Sama bania też dość typowa. A jednak skręciłem do wioski. I dobrze zrobiłem. Obok nowej stała stara cerkiewka, z cmentarzem dookoła siebie, malutka, drewniana, taka nie chcąca nikomu przeszkadzać. Miód. Spokój, słońce, cisza. Brakowało tylko brzęczenia pszczół. Chociaż nie, brzęczenie mnie wkurza. Zrobiłem szybko herbatę i z kubkiem w ręce zacząłem łazić po wiosce, po cmentarzyku... Puściutko. Pod koniec zjawiło się tylko mocno starsze małżeństwo, robiłem sobie akurat zdjęcie – aparat stał na nagrobku – przynieśli kwiaty, usunąłem się, może za bardzo wyluzowany byłem. Chociaż w pełnym szacunku i skupieniu. Bardzo mi dobrze tam było.
Po drodze jeszcze Svidnik i pełno pamiątek po męczeńskich walkach Sowietów – 84 tys. ich padło w tych okolicach (w trakcie operacji karpacko-dukielskiej). Monumentalny pomnik-mauzoleum i park machin wojennych. Natomiast zaraz za miastem był ciekawy obiekt: radziecki czołg T-34 wjeżdża na na niemieckiego Tygrysa (chyba), miażdży go jakby gąsienicami. Ciekawe i dynamiczne, nie widziałem nigdzie indziej czegoś takiego, ale już mi się nie chciało zatrzymywać. Później żałowałem.
No i Medzilaborce.
Ostatnie kilometry poprowadzone przepięknie przez góry. Jazda samochodem staje się atrakcją jak z lunaparku.
Miałem skojarzenia z Oneşti. Podobny schemat: przyjazd, kwaterunek, spacer w zapadającym zmierzchu, grupki Romów. No i też trochę koniec świata.
Zobaczymy, co jutro przyniesie.
Będzie dobrze. :-)